To wcale nie żart, bo za przywożenie kubańskich produktów do USA można było trafić do aresztu. W tej sytuacji gest otwarcia prezydenta Obamy wobec Raula Castro, zadeklarowany na szczycie Ameryk w Trynidadzie i Tobago, ma wagę rewolucyjną. W polityce amerykańskiej bywa zwykle tak, że ci prezydenci, którzy głosili izolacjonizm i koncentrację na reformach wewnętrznych, angażowali się w politykę międzynarodową - i odwrotnie. George Bush junior wygrywał pierwsze wybory jako niemal izolacjonista, a kończył kadencję jako wódz światowej krucjaty przeciwko terroryzmowi. Barack Obama z kolei mówił mnóstwo o polityce zagranicznej, a od początku swojej kadencji - nie wiem, czy świadomie - zachowuje się jak kontynuator doktryny Monroe'go, przewidującej koncentrację USA na sprawach obu Ameryk. Jego wyprawa do Meksyku, a potem na szczyt panamerykański w sferze symbolicznej była wręcz rewolucyjna. Obama wymieniający uściski z Hugo Chavezem i ogłaszający, iż USA powinny się od Hawany uczyć wysyłania w regionie lekarzy, którzy leczą biedaków, to zmiana jakościowa. Więcej: Obama ogłosił, że wprawdzie USA są największym państwem amerykańskim, ale tylko jednym z wielu państw regionu, co zostało odczytane jako deklarację rezygnacji z hegemonizmu amerykańskiego. Zaraz, zaraz... to w końcu Monroe czy koniec hegemonii? Doktryna Monroe ufundowana była przecież na wizji hegemonii, okraszonej zgrabnym hasłem "Ameryk dla Amerykanów". Wydaje się jednak, że nie ma tu sprzeczności. Niewątpliwie pierwszy czarny prezydent USA sporo uwagi poświęca temu, by budować sobie wizerunek anty-Busha. Ale nie jest politycznym samobójcą przestawiającym całkowicie zestaw celów politycznych Waszyngtonu. Bez wątpienia jego stratedzy doszli do wniosku - słusznego - że dotychczasowa polityka USA w Ameryce Łacińskiej poniosła klęskę. Cały kontynent roi się od lewackich dyktatorów i przywódców kochających dużo bardziej Fidela Castro od Ameryki. Operetkowy Chavez, zapraszający Rosjan do Wenezueli, czy urządzający głodówki prezydent Morales, czy wreszcie przepędzony przez Amerykanów Daniel Ortega z Nikaragui, który wrócił do władzy w wyniku demokratycznego wyboru obywateli - to tylko przykłady lewackiego (bo nie lewicowego) populizmu triumfującego w całym tamtym regionie świata. Stany Zjednoczone nie mogą wysłać kanonierek, które przepędzą dyktatorów. Boleśnie przypomina im o tym Kuba. Ale nie tylko. Próba przegonienia Chaveza załamała się wskutek poparcia obywateli dla prezydenta. I tak dalej... A już szczególnie nieprzyjemne jest demokratyczne zwycięstwo sandinistów w Nikaragui. Lata wojny, toczonej przy zaangażowaniu olbrzymich środków od czasów Raegana, okazały się nieskuteczne. A może inaczej: skuteczne o tyle, że komunistyczny dyktator Ortega stał się lewackim przywódcą demokratycznym. Coś na kształt Gierka przerobionego na Leszka Millera. Obama postanowił zmienić instrumentarium. Skoro od Chile po Meksyk fetowani są Władimir Putin i przywódcy Chin, to USA muszą zareagować. I powinny - tak myśli Obama - użyć swojej miękkiej siły, czyli przewagi gospodarczej i cywilizacyjnej. Krytycy Obamy zarzucają mu zbytnią miękkość wobec dyktatorów. Ale z drugiej strony Raul Castro w odpowiedzi na gest prezydenta USA powiedział, że komunistyczna Kuba może rozmawiać o wszystkim, nawet o problemie więźniów politycznych. A komentarze w całej Ameryce Łacińskiej życzliwie mówią, iż ciemnoskóry Obama to nie jest wstrętny gringo podobny do Busha. Pięćdziesiąt lat temu USA nie zdołały twardymi metodami obalić komunistycznego reżimu na Kubie, a Fidel Castro o niczym innym nie marzył, jak o uznaniu jego władzy przez Waszyngton. Skoro tego uznania nie otrzymał, zwrócił się po pomoc do Sowietów. Pewnie gdyby USA zastosowały wówczas swoją miękką siłę, to reżim kubański nie byłby tak opresyjny i od lat Fidel siedziałby w więzieniu, wsadzony tam przez demokratyczny rząd Kuby, albo byłby liderem lewackiego ruchu walczącego o wyborcze zwycięstwo. Jeśli ktoś uzna, że zajmowanie się szczytem Ameryk to zawracanie głowy, niech popatrzy za naszą wschodnią granicę. Europa wobec Aleksandra Łukaszenki kopiowała błędy amerykańskie w stosunku do Kuby. I teraz białoruski prezydent wybiera się na szczyt unijny do Pragi. Bo z dyktatorami skuteczniej walczy Hollywood niż Pentagon. Jerzy Marek Nowakowski