Mamy pełne prawo dostępu do informacji publicznych dotyczących działań instytucji państwowych, urzędników, samorządów czy ministerstw. To sprawa nas wszystkich, niezależnie od przekonań politycznych, bo w tle zawsze są nasze pieniądze. Jednak nadal mamy z tym duży problem. Z jednej strony zainteresowani dostępem do informacji są głównie ludzie, od których wymagają tego obowiązki zawodowe. Z drugiej, urzędnicy nadal oporni są we współpracy z obywatelami. Pośrodku całej tej sytuacji stoją takie organizacje jak Sieć Obywatelska Watchdog Polska, które starają się edukować obywateli i walczyć z opieszałością organów państwa. Niezależnie od tego, kto akurat jest u władzy. Bartosz Kicior, Menway.interia.pl: Czym jest Sieć Obywatelska? Katarzyna Batko-Tołuć, Dyrektorka programowa Sieci Obywatelskiej Watchdog Polska: Powstaliśmy w 2003 i od początku dążyliśmy do tego, żeby wójtowie, prezydenci, burmistrzowie, radni przestrzegali prawa i postępowali w sposób przejrzysty. Kiedy zaczynaliśmy, wyraz “przejrzystość", który dzisiaj jest dość popularny, w tym kontekście był zupełnie nowy. W 2001 została przyjęta ustawa o dostępie do informacji publicznej, więc byliśmy pierwszymi, którzy rozumieli, że można pytać władze publiczne, a one powinny odpowiedzieć. Oczywiście dla niektórych to nie było takie zrozumiałe. Szło się do urzędu z wydrukowanym zapytaniem czy wnioskiem, a pani w urzędzie mówiła: "Co ja mam niby z tym zrobić?". - Początki były próbami użycia praw, które nam przysługują, dowiadywania się, czy wszystko w samorządach jest uczciwe. Tak powstała organizacja, która nadal stara się zachowywać lokalny wymiar. Mamy co prawda coraz więcej dużych spraw na poziomie centralnym, ale uważamy, że nasza baza jest bazą lokalną. Staramy się docierać do ludzi lokalnie: organizujemy szkolenia, na których rekrutujemy ludzi, prowadzimy porady prawne dotyczące przejrzystości i tego, jak obywatele mogą wpływać na rządzących. Udzielamy około 2 tys. porad rocznie. To są sytuacje, które się powtarzają: przeważnie komuś odmówiono wyjaśnienia i trzeba interweniować w tej sprawie. - Wiele organizacji nie prowadzi takiej pomocy, no bo ile razy inicjatywa społeczna ma zastępować państwo? Z drugiej strony dla nas to bezcenne źródło informacji na temat tego, co jest w danym momencie problemem. Bardzo często zajmujemy się "ludzkimi" tematami: przeprowadzamy akcje związane, np. z leczeniem bólu czy żywieniem w szpitalach. Pytamy o to, czy są jakieś procedury i czy te procedury są realizowane. Bo istnieje prawo, które reguluje to, jak leczyć ból w polskim szpitalu, ale nikt nie wie, czy jest ono egzekwowane. Co od tego czasu się zmieniło? Jest lepiej czy gorzej? - Był taki czas, że orzecznictwo sądów było bardzo projawnościowe, mniej więcej do 2012. Administracja jeszcze się uczyła, a sądy uczyły administrację. Potem wszystko się odwróciło i administracja zrozumiała ,o co chodzi w jawności informacji, a sądy z kolei zaczęły wydawać orzeczenia przeciwko niej (jawności - przyp. red.). - Jest coraz gorzej. Jeśli byliby to politycy, to byłoby to w jakiś sposób zrozumiałe, ale to kwestia sądów. Największą naszą bolączką był właśnie ten moment, kiedy system się zamknął i utrwalił. Na wszystkich szczeblach. Ustawa o dostępie do informacji publicznej jest ustawą o procedurach, nie mówi o tym, czym jest informacja publiczna, bo o tym stanowi Konstytucja. Sądy zaczęły więc "wyinterpretowywać", czym jest właściwie informacja publiczna. W konsekwencji według nich większość rzeczy nie podchodzi pod tę kategorię. Problem w tym, że nie jest to orzeczenie na podstawie prawa, a orzeczenie ad hoc. Przez to mamy taką sytuację, że żyjemy w XXI wieku, a kwestie te nadal są niejasne. - W roku 2012 sąd orzekł, że maile są "dokumentem wewnętrznym". Nie w oparciu o prawo, to była po prostu interpretacja zapisów. Z tego orzeczenia wyewoluowało potem mnóstwo innych rzeczy, przez które doszło do spatologizowania sytuacji z pozyskiwaniem informacji publicznych. Z jednego orzeczenia o wymianie maili prawo jest interpretowane na różne sposoby. Oczywiście możemy złożyć do sądu wniosek o rozpatrzenie, czy coś faktycznie jest dokumentem wewnętrznym, czy nie, ale cała procedura zajmuje dwa lata.