Potem Sąd Wojewódzki ogłaszał kary śmierci jeszcze kilkakrotnie, m.in. w sprawie Bronisława Winczewskiego vel Władysława Cybucha winnego śmierci chorzowskiego policjanta, którego koniec końców powieszono w krakowskim areszcie przy ul. Montelupich. Wykonania wyroku nie doczekał jedynie Jan Frelek z Rudy Śląskiej. Skazano go w 1994 roku. Wtedy obowiązywało już moratorium na stryczek. Najbardziej krwawej zbrodni 24-letni górnik z kopalni Zabrze-Bielszowice dopuścił się w grudniowy wieczór 1993 roku. - Wróciłam właśnie z balu przebierańców - zeznawała przed sądem 14-letnia Agnieszka. - Dzwoniłam, pukałam i nikt nie otwierał. W torbie, gdzieś na dnie miałam klucze. Otworzyłam i weszłam do mieszkania. Zastałam potworny bałagan. Wszystko porozrzucane. Wołałam mamę i szukałam jej wszędzie. Wreszcie spostrzegłam plamy krwi na ścianie. Na wersalce leżała mama. Na głowę miała zarzuconą kołdrę. Pociągnęłam za róg. Ujrzałam całkowicie zmasakrowaną twarz - relacjonowała dziewczyna. Jana Frelka aresztowano kilka dni po popełnieniu ostatniego mordu. Od początku deklarował poczucie głębokiej winy. Nie towarzyszyły jednak temu żadne emocje. - To człowiek o niezwykle twardej psychice - orzekli biegli. Życiorys rudzkiego wampira jest typowy dla przestępców wywodzących się z marginesu społecznego. Ojciec alkoholik, skazany za napad z bronią w ręku. Matka bita i szykanowana, wyprowadziła się w nieznane, gdy syn poszedł do szkoły. Długo, zresztą do niej nie pochodził. Za drobne kradzieże wylądował w zakładzie wychowawczym w Katowicach. Potem w Rudach Raciborskich uczył się zawodu. Miał zostać stolarzem. Gdy, jednak kierownik internatu, za to, że pobił się z kolegą, uderzył go w twarz, obrażony uciekł do domu. Był już wtedy pełnoletni. Mimo, że nie posiadał żadnego zawodu udało mu się zaczepić w kopalni. Czas wolny urozmaicały mu włamania do kiosków, piwnic, garaży i altanek. W jaki sposób drobny przestępca przeistoczył się nagle w sprawcę okrutnych morderstw? Nad tym do dziś zastanawiają się kryminolodzy. Z rekonstrukcji zdarzeń wynika, bowiem, że motywy obydwu czynów były wręcz absurdalne. Oto fragmenty zeznań oskarżonego: "Wieczorem 28 grudnia wypiłem coś w barze Kaskada. Grało mi trochę, nie powiem. Postanowiłem się przespacerować. W pewnym momencie przechodziłem koło klatki schodowej domu, w którym mieszkała Dorota H. Nie znałem jej, ale chłopcy z klubu niejednokrotnie wspominali, że można z nią pójść na całego za flaszkę wina. Wchodzę, naciskam klamkę i drzwi się same otwierają. Na stole kupa butelek, czuć było papierosy. Widać chwilę temu była tu balanga. Dorota spała na tapczanie. Położyłem się obok niej i wcale nic takiego nie robiłem. Ale ona i tak się obudziła i zaczęła wrzeszczeć. Gdyby nie wrzeszczała, to może bym się tak bardzo nie zdenerwował...". Frelek musiał w istocie stracić panowanie nad sobą, bowiem nie żałował pogrzebacza. Z całej siły uderzał nią o głowę kobiety. Nawet - jak sam wyznał - bulgotanie krwi nie wzbudziło w nim litości. Przeciwnie uderzał jeszcze mocniej. Potem zrobił podobny użytek kolejno: z siekierki, młotka i noża. Wyczerpany powycierał krew z podłogi, a wychodząc zabrał radiomagnetofon i 10 żarówek choinkowych. Po tym wszystkim Frelek prowadził przykładny tryb życia przez okrągłe trzy miesiące. Pił w miarę. W każdym razie obywało się bez awantur. Poznał nawet dziewczynę swojego życia. We dwoje snuli plany na wspólną przyszłość. Jednak w marcu nasz bohater znowu popadł w kryzys. - Niczego nie planowałem, to absurd - tłumaczył później w śledztwie. - Po prostu w barze Magic dosiadłem się do grupki nieznajomych. Była dziewczyna i trzech mężczyzn. Po pewnym czasie towarzystwo zaczęło się zmywać. Przy stoliku został tylko jeden facet, chyba najmłodszy z całej czwórki. Najpierw ja postawiłem po pięćdziesiątce, potem on. Kolejek było może ze cztery, więcej nie. Ten facet miał na imię Adam i podobno miał się żenić. Ja też. To nam się dobrze gadało. Około 22. zaprosił mnie do mieszkania. Czemu nie? Poszedłem. Wypiliśmy jeszcze całą flaszkę i tak zasnęliśmy na siedząco. Obudziłem się pierwszy. On jeszcze spał. W oczy rzucił mi się magnetofon Altus, komputer i dyskietki. Pomyślałem sobie, trzeba brać, ale pech chciał, że Adam w tym samym momencie otworzył oczy. Nie miałem wyjścia... Zanim Frelek uśmiercił swoją ofiarę musiał się nieźle nagimnastykować. Adam N. bronił się ile sił, wzywał pomocy. W dodatku nóż masarski, którym ugodził delikwenta złamał się kalecząc przy okazji samego napastnika w dłoń. Jakby na złość ostrze drugiego noża wymierzone w serce ofiary skrzywiło się. Nie pozostało już nic tylko duszenie. Przez cały kwadrans Frelek zaciskał na szyi Adama frotowy ręcznik. Skutecznie unieruchomionego dobił toporkiem. - Waliłem ostrzem i obuchem na przemian, aż ustały drgawki - mówił na rozprawie. Zabójca zabrał z miejsca przestępstwa upatrzone przedmioty oraz zapasy żywności z lodówki. Autobusem wrócił do domu. Akta sprawy Jana Frelka liczą sześć opasłych tomów. Biegli orzekli, że jest on chory psychicznie, ale niedorozwój umysłowy i niski poziom inteligencji mieszczą się w granicach przyjętej normy. Miał, więc ich zdaniem, zdolność rozumienia znaczenia popełnianych czynów i zdolność właściwego pokierowania swoim postępowaniem. Orzeczona kara nigdy nie została wykonana. Sam skazany przesiedział w celi śmierci trzy lata, później "kaesa" zamieniono mu na 25 lat pozbawienia wolności. Za osiem lat ma szanse wyjść na wolność. Kajetan Berezowski PRZECZYTAJ INNE HISTORIE: Historie krwią spisane Pani zabiła pana Humor z prokuratorskiej teki Zagadkowa śmierć Opowieści z piekła rodem