Nie przepadam za robieniem zakupów w Polsce. Brakuje mi oryginalnych ubrań - szczególnie butów - po rozsądnych, a właściwie normalnych cenach. Brakuje mi też dobrych, ale nie pompatycznych marek, bo tych ostatnio w Polsce nieco przybywa. Pojawiły się w Warszawie butiki Hugo Bossa, Ermenegildo Zegny, Burberry, Armaniego, a nawet Versace. Mam też wrażenie, że tzw. ubraniowe Ikee w Polsce, jak Top Shop, River Island, Next czy Mark and Spencer nie dorównują swoim brytyjskim odpowiednikom. Mają wygórowane ceny (przynajmniej o 20-30 proc. drożej niż na Wyspach) i bardzo średni wybór kolekcji. Nie dziwi mnie też, że Warszawiacy, kiedy tylko mają wolne dni, siadają do samolotu i lecą na zakupy do tańszego Londynu, Berlina, Nowego Jorku czy Rzymu. Polskie pensje są od trzech do sześciu razy mniejsze niż na zachodzie Europy. W Unii Europejskiej mniej od nas zarabiają tylko Rumumii i Bułgarzy. Pomimo że według GUS-u polskie wypłaty w 2008 roku wzrosły o 10 proc. w porównaniu z rokiem poprzednim, to pensje Polaków nadal plasują się na szarym końcu Unii Europejskiej. Średni dochód Polaka w najlepszym przypadku to dzisiaj nieco ponad 3 tys., czyli około 900 euro. Dla porównania przeciętny Anglik czy Niemiec zarabia 3 tys.euro. Tymczasem markowe produkty w Polsce są niekiedy dwa razy droższe niż za granicą. Dla przykładu: włoskie torebki Furli, które w Polsce uchodzą za te z wysokiej półki (na Zachodzie już niekoniecznie) kosztują średnio 1600 zł. Na rzymskiej via Condotti można ten sam model kupić już za 230 euro. W Londynie na Oxford Street w czasie wyprzedaży Furlę można znaleźć już za 150-200 funtów, czyli około 750 zł. Kosmiczne ceny dotyczą też firmowych okularów słonecznych. Najsłabsze modele Prady zaczynają się od 1000 zł, podczas gdy w londyńskich optykach te same ramki można zdobyć za 100-150 funtów. Nie wspominając o firmowych okularach słonecznych ze sklepów TK Maxx, w których Armaniego przy odrobinie szczęścia można znaleźć już za 30 funtów. Ceny firmowych garniturów również są mocno przesadzone. Hugo Boss w Warszawie zaczyna się od 3 tys. zł. W Berlinie czy w Londynie znajdziemy taki sam garnitur - jak nie lepszy, bo z nowszej kolekcji - o tysiąc złotych taniej. Kolejny przykład to świetnie skrojone garnitury od Ermenegildo Zegny. Lubują się w nich szczególnie politycy - Donald Tusk, Barack Obama i Nicolas Sarkozy. Za taki superluksusowy garnitur nad Wisłą trzeba zapłacić przynajmniej 5 tys. zł, a np. we Włoszech 900 euro. Zaskakują też w kraju nad Wisłą ceny perfum. Trudno zapłacić za pachnidło od Diora 270 zł, kiedy się wie, że taki sam flakonik w Londynie można dostać za niecałe 200 zł. Podobnie rzecz się ma z wodami od Calvina Kleina. W Londynie za Contradiction płacimy 140 zł, a w Warszawie 250. Za ubrania sygnowane nazwiskiem Tommy'ego Hilfigera również w Polsce trzeba słono zapłacić. Sztandarowa polówka Tommy'ego w domu handlowym w Warszawie to wydatek rzędu 250 zł. W Bicester Village pod Oxfordem, w firmowym sklepie Hilfigera płacimy za taką samą bluzkę 20 funtów. Do tego mamy szerszy wybór i ciekawszą kolorystykę. To samo dotyczy jeansów Diesela. Ceny w Polsce zaczynają się od 600 zł za parę, brakuje modeli z najnowszych kolekcji. Na Oxford Street w House of Frazer za najnowsze Diesele zapłacimy 90-100 funtów. Markowe sklepy, których jest w Polsce naprawdę kilka windują ceny maksymalnie, bo bazują na tym, że w kraju nie mają konkurencji. O butiku Chanel, Prady, pefrumach od Toma Forda czy Jo Malone, o awangardowych torebkach Vivienne Westwood, męskich koszulach od Paula Smitha, ekskluzywnych kosmetykach Bobby Brown i oryginalnych kolekcjach z All Saints nadal można sobie w Polsce tylko pomarzyć albo pozwolić na odrobinę ekstrawagancji i wyskoczyć na zakupy do Londynu. Tam nie tylko konkurencja jest o wiele większa, a przez to ceny bardziej przystępne i realne, ale również jest w czym wybierać. W Polsce natomiast nawet jak już się ma pieniądze na zbytki, to czasami nieźle się trzeba nachodzić, żeby znaleźć coś, co jest nie tylko drogie, ale do tego warte swojej ceny. Joanna Biszewska