Tymczasem kilka uwag wobec szczytu G20 sformułować wypada. 1. Polska mogła tam być. G20 to tylko symboliczna nazwa, bo w Londynie reprezentacji będzie więcej. Już zapowiedzieli się Holendrzy i Hiszpanie, choć nikt tam ich nie zapraszał, ale nikt ich też nie zignoruje. Przyjechali wcześniej do Waszyngtonu, będą i w Londynie. Choć swoją drogą, jak wyobrażam sobie, co polski rząd proponowałby światu jako sposób na walkę z kryzysem (nie pobudzać gospodarki, nie aktywizować państwa, najlepiej nie robić nic - warto przypomnieć, że do dziś nie uchwalono żadnej, dosłownie żadnej, ustawy antykryzysowej!), to może dobrze, że go tam nie będzie. W każdym razie wszystko wskazuje na to, że z 25 największych gospodarek na świecie, tylko Polska nie będzie reprezentowana przez nikogo. Wydaje się, że nikt specjalnie w kraju nie żałuje, bo nie od dziś wiadomo, że polscy politycy w większości nie doceniają nieformalnych spotkań, rozmów bezpośrednich, bo poza nielicznymi wyjątkami, nie umieją sobie radzić w takich sytuacjach. Realia polskich sporów politycznych na tyle odbiegają od praktyk stosowanych w innych krajach Zachodu, że polski polityk w Europie czuje się nieodmiennie zagubiony. Gdyby na G20 rozmawiano o lustracji, agentach, Erice Steinbach, albo chociaż gdyby spierano się o to, co stało się przedmiotem zachodniego konsensusu i standardu jakieś 30-40 lat temu, czyli prawa do aborcji albo neutralności światopoglądowej państwa, wówczas polscy politycy mogliby chociaż zająć stanowisko. Niestety, do zacofania światopoglądowego Polski, dochodzi dziś zacofanie w myśleniu o gospodarce. Naszej wiary w neoliberalizm nie jest w stanie zakłócić żaden kryzys. 2. Szczyt G20 może odegrać bardzo ważną rolę. To w Londynie może zapaść decyzja o likwidacji rajów podatkowych, o rozciągnięciu nadzoru finansowego na wszystkie instytucje, które chcą być na rynku finansowym. Z pewnością zostanie dokapitalizowany MFW, ale nie jest pewne, czy uda się zdemonopolizować amerykański wpływ na decyzje MFW, który - jak każdy monopol - jest patologiczny dla globalnej gospodarki. MFW w ostatnich dekadach zajmował się głównie otwieraniem wschodzących rynków na kapitał amerykański, któremu przynosił krociowe zyski, a koszty deregulacji płacili lokalni podatnicy. Na szczycie G20 USA będą próbowały przekonać Chińczyków i Saudyjczyków, żeby dorzucili się znacząco do puli MFW. Chińczycy nie chcą zadzierać ze swoim największym konsumentem, czyli USA, ale mają dziś tak wielkie rezerwy (2 bln USD), że są w stanie stworzyć własny regionalny fundusz walutowy. I to zresztą mogłoby być bardzo dobre rozwiązanie dla gospodarki światowej, której konkurencja regionalnych funduszy walutowych przyniosłaby więcej korzyści, niż obecna dominacja MFW. 3. Na koniec wypada wspomnieć, o tym, co szczyt G20 mógłby przynieść, a czego z pewnością nie przyniesie. Gdyby decydenci posłuchali demonstrujących alterglobalistów (ale także najwybitniejszych współczesnych teoretyków ekonomii), mogliby wyprowadzić gospodarkę światową z kryzysu szybciej niż jakąkolwiek inną metodą. Gdyby mianowicie przenieść ogromną część planowanych inwestycji publicznych do krajów Trzeciego Świata, efekt pobudzający dla globalnej gospodarki byłby wielokrotnie większy niż budowanie kolejnej autostrady w USA, albo naprawianie niemieckiej. Świat nie tylko powinien skoordynować swoją politykę fiskalną i uderzyć równocześnie, co skłoni wahających się do większej odwagi (dziś boją się, że potencjalne korzyści z ich aktywności mogą pomóc sąsiadowi bardziej niż gospodarce krajowej), ale dostrzec wreszcie problem globalnych nierówności. Dziś bowiem pomoc Trzeciemu Światu wydaje się najlepszą inwestycją biznesową w dziejach. Sławomir Sierakowski