W tym momencie jeden z członków sztabu wyborczego Gore'a poinformował, że kilkudziesięciotysięczna przewaga George'a W. Busha na Florydzie gwałtownie maleje. Zamiast więc wygłosić mowę, Gore po raz drugi tego wieczoru zadzwonił do Busha - tym razem, aby odwołać wcześniejsze gratulacje. - Czy dobrze rozumiem, panie wiceprezydencie, cofa pan swoje przyznanie się do porażki? - pytał z niedowierzaniem senator z Teksasu. - Mój brat Jeb zapewnił mnie przed chwilą, że wygrałem na Florydzie. - Pana brat nie jest w tej sprawie ostateczną instancją - oświadczył wiceprezydent i zakończył rozmowę. Takie relacje z nocy wyborczej, która ma już pewne miejsce w historii USA podają poważne amerykańskie dzienniki "Washington Post" i "New York Times", opierając się na opowieściach członków sztabów obu kandydatów. Po ogłoszeniu przez sieci telewizyjne, że Gore wygrał na Florydzie, w Michigan i Pensylwanii, w ekipie Demokratów zapanowała euforia. W tym samym czasie w Austin Jeb Bush ze łzami w oczach uściskał swego starszego brata. Obaj wyszli z hotelu i pojechali do swej posiadłości, aby śledzić dalszy rozwój wypadków. Tymczasem z Florydy zaczęły dochodzić wieści optymistyczne - tym razem dla Republikanów. Media najpierw wycofały się z informacji o zwycięstwie Gore'a, by w chwilę później nowym, 43. prezydentem Stanów Zjednoczonych ogłosić George'a W. Busha. Wówczas Al Gore - wbrew doradcom - postanowił zadzwonić do Busha i złożyć mu gratulacje. Jak się okazało, przedwczesne...