Każda dymisja kosztuje, bo jest przyznaniem się do błędu. Gdy jest niezrozumiała, kosztuje więcej, bo wywołuje wrażenie chaosu i nieprzewidywalności rządu. Jeśli Polacy zaczęli się obawiać o swoje bezpieczeństwo, to nie w wyniku rzekomych zaniechań Ćwiąkalskiego, ale raczej z powodu pochopnych zmian na tak ważnym stanowisku. Następny ruch Tuska jest jeszcze gorszy. Powołanie Czumy to zbyt czytelna zagrywka, żebyśmy mieli zająć się wyłącznie podkreślaniem przeszłych zasług osobistych wybitnego opozycjonisty. Czuma nie tylko nie ma aplikacji prokuratorskiej, a ma dowodzić prokuraturą generalną (bo PO nie zrealizowała swojej przedwyborczej obietnicy rozdzielenia funkcji ministra i prokuratora generalnego), nie ma także właściwie żadnego doświadczenia z wymiarem sprawiedliwości w wolnej Polsce. Argumenty, że przez lata przyglądał się sprawności amerykańskiej Temidy można by potraktować jako żart, gdyby nie to, że pierwsze, co Czuma zaproponował, to... rozszerzenie dostępności do broni dla Polaków, na wzór USA. Ale prawdziwy popis ekscentrycznego stosunku do nowego stanowiska nowy minister dał ogłaszając, że wprawdzie nie uważa, aby komisja śledcza w sprawie śmierci Krzysztofa Olewnika mogła cokolwiek wyjaśnić, pozwoli jednak rodzinie Olewników na publiczne i kompletne wyrażenie żalu. Obawiam się, że zanim nowa komisja spełni swoje funkcje terapeutyczne, pogrąży się w bójkach słownych między partiami. Tym razem w tle będzie wyjątkowy dramat Krzysztofa Olewnika i jego rodziny. Jak wyglądać będzie ten paskudny spektakl, możemy przewidzieć, przeglądając kolejne numery tabloidów, które śmierć Olewnika eksploatują do szczętu, aby co dzień dostarczyć ekstremalnych wrażeń gawiedzi. Tusk obawiał się, że niezgoda na powstanie komisji odebrana byłaby jako sygnał, że PO ma coś do ukrycia, albo że lekceważy rodzinę Olewników. Tymczasem miarka może się przebrać i publiczność, obserwując bijatykę nad ciałem Olewnika, może ukarać inicjatorów całego przedstawienia. Kolejny sygnał utraty instynktu samozachowawczego Donalda Tuska widać w zupełnie absurdalnej polityce "antykryzysowej" rządu. Najpierw Ministerstwo Finansów długo torpedowało wysiłki Ministerstwa Rozwoju Regionalnego, żeby usprawnić wydawanie zaliczek na realizację zadań z funduszy unijnych. Zapowiadało się, że miliardy, które wpłynęły z Unii, będą leżeć na koncie, gdy przedsiębiorcy duszą się z braku gotówki i kredytu. A wczoraj rząd ogłosił cięcia wydatków publicznych w wysokości aż 17 mld złotych. Gdy naturalną strategią antykryzysową jest zwiększanie wydatków publicznych, aby nakręcić koniunkturę poprzez inwestycje, rząd zaciska politykę fiskalną. Te 17 mld "oszczędzonych" to będzie upadek sporej liczby zakładów, który pociągnie za sobą upadek ich podwykonawców, co powiększy jeszcze bezrobocie. A mogło i powinno być odwrotnie. Ortodoksyjne trzymanie się niskiego deficytu będzie sprzyjać recesji. Decyzji tej bronić będzie już chyba tylko prof. Jan Winiecki, który najchętniej sprywatyzowałby samo Ministerstwo Finansów. A może po prostu nie mieli racji wszyscy ci (w tym niżej podpisany), którzy pogardzali oportunistycznym zwrotem Tuska od liberalizmu ekonomicznego i światopoglądowego do "wrażliwego konserwatyzmu". Czy kryzys i upadek koniunktury w Polsce obudził w premierze dawnego przywódcę KLD? Sławomir Sierakowski