Przyznam się, że kiedy włączam zagraniczne stacje telewizyjne, to zaczynam mieć wrażenie, że żyjemy w jakimś wyimaginowanym świecie. A dokładniej: w wyimaginowanym maglu stworzonym na użytek polskiego czytelnika gazet. Światowy kryzys finansowy w Polsce przybiera absurdalną postać spekulacji o tym, kto kogo pognębi w czasie rady gabinetowej, a ważne dla naszej polityki wybory na Litwie w ogóle nie przebiły się do mediów. I to pomimo tego, że na trzecia siłę wyrosła tam partia przypominająca niegdysiejszą Partię Przyjaciół Piwa w Polsce. Założona przez telewizyjnego showmana, zbierała kandydatów wedle prostego schematu: "Musi być popularny i nie mieć nic wspólnego z polityką". Dzisiaj ta partia stanie się najprawdopodobniej jednym z filarów rządzącej na Litwie koalicji. Temat zarówno medialny, jak politycznie fascynujący. I co? Nic. Nikt w naszych mediach nie zadał sobie trudu, by sprawdzić, skąd owa partia się wzięła. Albo inna kwestia. Gdzie - poza wyspecjalizowanymi serwisami ekonomicznymi - znajdziemy informację o cenie baryłki ropy. A w wypadku ropy rosyjskiej spadła ona już do poziomu poniżej 60 dolarów. Czyli sporo niższej niż prognozowana przez Rosjan (ok. 70 dol.). To zaś oznacza, że polityka ekspansji naszego wschodniego sąsiada stanęła pod znakiem zapytania. Po prostu nie będzie jej z czego finansować. Ot czytamy sobie, niczym tuwimowscy straszni mieszczanie, co to wszystko widzą osobno: "Gazprom jest na progu bankructwa". I co , nic, dalej wywodzimy, jak to trzeba się przyjaźnić z potężną Rosją. Zamiast zastanawiać się, na ile ekonomiczne tsunami zmieni politykę rosyjską. Bez żadnego echa minęła, piąta już, rocznica aresztowania Michaiła Chodorkowskiego. Znów w powszechnym przekonaniu rosyjski oligarcha siedzi słusznie. Jak zasadniczo słusznie siedzi każdy, kto dorobił się dużych pieniędzy. Refleksja, że aresztowanie oligarchy w Nowosybirsku skończyło szanse na rosyjską gospodarkę rynkową, oddając ją niemal w całości w ręce państwa, nie przebiła się przez wywody o tańczących na lodzie czy gdzie indziej gwiazdkach. Nie mówiąc już o tym, że ta sprawa dotyczy kilkudziesięciu ludzi siedzących w łagrach za bezdurno. Oczywiście tabloidy i plotkarskie serwisy są popularne na całym świecie. Różne wydania pani Rutowicz zaludniają strony kolorowych gazet od Kamczatki po San Francisco. Ale jest jedna istotna różnica. Media poważne, albo za takie pragnące uchodzić, mają ambicję zaserwowania swojemu czytelnikowi czy widzowi kompletu informacji ważnych. Ważnych, czyli takich, które mają wpływ na świat gospodarki i polityki. My tymczasem całkowicie zrezygnowaliśmy na przykład z dyskusji o wprowadzeniu euro. Występują politycy, którzy - w zależności od orientacji - albo dowodzą, że wprowadzenie europejskiej waluty spustoszy nam lodówki, albo stanie się początkiem ogólnej szczęśliwości. W obu wypadkach jest to akt wiary motywowany politycznie a nie ekonomicznie. Czy nasi eksperci odpowiedzieli na proste pytanie: czy opłaci się wprowadzać euro w warunkach spadającej czy może rosnącej złotówki? Wracając do dziennikarstwa - obawiam się, że lata kolejnych afer i sensacji doprowadziły do degeneracji naszego zawodu. Ot, wystarczyło podetknąć mikrofon dowolnemu politykowi, aby ten wypuścił jakiś przeciek z tajnych dokumentów, a w najgorszym razie barwnie opluł swojego przeciwnika. Żadnego wysiłku, żadnego tzw. researchu nie było potrzeba. Pamiętam jak przed rokiem, po powstaniu rządu Tuska, zastanawiałem się z kolegami dziennikarzami (takimi bardziej starej daty), co zrobią różne siusiumajtki wyspecjalizowane w podstawianiu mikrofonów politykom, gdy polska polityka znormalnieje. Znormalniała, zrobiła się bardziej nudna. Ale do czasu. Historie w rodzaju afery samolotowej dowodzą, że tabloidyzacja myślenia w polskich mediach jest zjawiskiem trwałym. Trzy razy A - afera, agentura i awantura - na trwałe zagościły na pierwszych stronach wszystkich mediów. Wydaje się, że jedyną odtrutką na to jest zbiorowa odmowa odbiorców na robienie im wody z mózgu. Jerzy Marek Nowakowski