W części autobiograficznej Camilla Läckberg opisuje historię swojej kariery - dzieciństwo w rodzinnej Fjällbace, studia w Wyższej Szkole Handlowej w Göteborg i kurs kreatywnego pisania, który dostała w prezencie na urodziny od matki i pierwszego męża. Właśnie podczas tego kursu wymyśliła fabułę Księżniczki z lodu. Sukces książki sprawił, że uwierzyła w siebie i napisała osiem kolejnych.Antologię zamyka krótki kurs pisania powieści autorstwa samej Camilli, a także wybrane fragmenty jej bloga, będącego jednym z najpopularniejszych w Skandynawii. FRAGMENT KSIĄŻKI:Nic jej nie było. Potwierdzali to kolejni lekarze. Nie znajdowali u niej żadnego defektu. Niczego, co by tłumaczyło, dlaczego dzieci nie mogły zostać w jej brzuchu. Albo dlaczego krew wciąż pojawia się z nieubłaganą pewnością. Trzy miesiące. Tyle trwała jej najdłuższa ciąża. Potem krew barwiła na czerwono kafelki w łazience. Płakała i był to płacz, w którym brzmiała i rezygnacja, i rozpacz. Na początku Lars był przy niej. Pocieszał, starał się natchnąć otuchą, pilnował, żeby brała witaminy. Chronił ją. Ale z każdym kolejnym poronieniem, gdy traciła jego dziecko, odsuwał się coraz bardziej. W końcu doszła do wniosku, że ich jedyną szansą jest ten urlop. Co za kpina. Nic nie wypadło tak, jak sobie umyśliła. Skinęła głową parze z sąsiedniej łodzi. Przycumowali w marinie w Grebbestad wśród tysięcy innych żeglarzy. Nie cierpiała tego. Miała klaustrofobię. Ale Lars powiedział, że ma coś do załatwienia i kilka dni musi spędzić na lądzie. Nie chciało jej się nawet pytać, o co chodzi. Na pewno o szpital. Często tak było. Był lekarzem. Gdy w domu zapanował smutny, ciężki nastrój, zawód pozwalał mu uciekać w pracę. Nie było go od trzech godzin. Kiedy w końcu wrócił - szedł pomostem do żaglówki - sprawiał wrażenie zestresowanego. Patrzyła na jego szczupłą sylwetkę, na charakterystyczny powolny chód. Nadal wydawał jej się bardzo atrakcyjny. Pięć lat temu, gdy się poznali na imprezie u wspólnych znajomych, nie minęło nawet pięć minut, jak straciła dla niego głowę. Od tamtej pory posiwiały mu lekko skronie, ale to była jedyna oznaka tego, że właśnie skończył czterdzieści pięć lat. A ona zbliżała się do czterdziestki. Czterdzieści lat i bezdzietna. Musiała się ugryźć we własną zaciśniętą pięść, żeby powstrzymać łzy. - Cześć. Wszedł na pokład, nie patrząc jej w oczy. - Cześć. Zaczęła nerwowo rozwieszać pranie na barierce wzdłuż relingu. Próbowała się powstrzymać, nie zadawać pytań, ale nie dała rady. - Długo cię nie było. - Mhm... Zszedł do kajuty, wciąż nie patrzył na nią. - Co robiłeś? Pytanie wpadło do kabiny. Odpowiedział jej jedynie stukot garnków. Pół godziny później obiad był gotowy. Wciąż miała mnóstwo pytań, ale mur między nimi był tak wysoki, że nie przypuszczała, żeby jakieś pytania mogły się przez niego przebić. Prowadzili tylko czczą konwersację o prognozie pogody, o liczbie łodzi cumujących w porcie, o głośnej muzyce dochodzącej z jachtu nieopodal, na którym było pełno młodzieży. Nic ważnego. Same głoski układające się w słowa niezdolne skruszyć muru albo sformułować ważną odpowiedź. Same wdechy i wydechy. Pod koniec obiadu poczuła w brzuchu ćmiący ból. Wywołał istną eksplozję wspomnień i obrazów. Jakby dzieci, które kolejno traciła, nagle wypłynęły z niej wszystkie naraz. Rzuciła się do relingu i zwymiotowała. A potem zapadła w ciemność.