Trybunał orzekł, że skoro nauczanie przedmiotu "religia/ etyka" jest legalne, to przedmiot ten musi mieć takie same prawa jak inne szkolne przedmioty, w tym także prawo do wliczania uzyskanej z niego oceny do średniej ze wszystkich przedmiotów. Mój kłopot z tym wyrokiem polega na tym, że szanuję Trybunał w dwójnasób. Po pierwsze, sama instytucja jest świadectwem pewnego wyrafinowania polskiej demokracji. Piszę "pewnego", bo wiadomo, że z tym tak w ogóle nie jest najlepiej, ale akurat istnienie Trybunału czyni naszą demokrację nieco szlachetniejszą. Trzeba wiedzieć, że kontrola konstytucyjności prawa to wynalazek stosunkowo świeżej daty. Np. gen. de Gaulle ledwo go tolerował, bo uważał, że suwerenem jest parlament i kropka. Ale generał nie miał racji: nad wolą suwerena jest jeszcze prawo. Ma się rozumieć, że problem jest trochę nieoczywisty (zarzut tyranii sędziów Trybunału), ale tutaj tego nie będziemy roztrząsać. Powtarzam: dobrze, że Polska ma Trybunał. Po drugie, Trybunał wiele razy powściągnął niezdrową ambicję rządzących, aby iść do - słusznego, ich zdaniem - celu na skróty, tzn. nie bacząc na procedury, a nawet na zasady. Dobrym przykładem na tę rolę Trybunału jest ustawa lustracyjna z 2007 r. Mimo że byłem zwolennikiem lustracji, musiałem przyznać, że Trybunał słusznie skarcił władzę za ów marsz na skróty. Tym razem mam jednak wrażenie, że Trybunał się pomylił. Można mieć wątpliwości co do tego, czy nauczanie religii jest i powinno być takim samym przedmiotem jak wszystkie inne. Jakkolwiek by ten przedmiot nauczania był zdefiniowany (bardziej religioznawczo czy bardziej wyznaniowo), zawsze będzie on jakoś zahaczał o światopogląd i o wrażliwość moralną człowieka. Jakże więc może być stawiany na tej samej płaszczyźnie co fizyka? To są sprawy trochę z innych światów, co np. pokazuje całą kruchość niegdysiejszej decyzji rządu Mazowieckiego o przywróceniu religii do szkół. Znowu nie ma czasu, aby to rozwijać, ale trzeba rzec choćby tyle, że religia wtłoczona w ramy szkolnej machiny straciła trochę czaru, jaki miała dawniej, gdy była nauczana poza murami szkoły i po trosze przeciwko władzy. Zgoda, że działo się tak z tego prostego powodu, że Lenin religii nienawidził, ale skutki tej nienawiści były mało dla wodza rewolucji budujące. Tej aury przedmiotu zakazanego, a przez to innego, trochę szkoda. Największe obiekcje można jednak przeciwstawić wyrokowi TK w innym punkcie. Trybunał kierował się zasadą równości wobec prawa, ale obawiam się, że wzmocnił tylko faktyczną nierówność. Nie jest przecież tajemnicą, że głośno proklamowana od 1989 r. dobrowolność wyboru religii jako przedmiotu szkolnego jest swego rodzaju parawanem, za którym kryje się inna zgoła rzeczywistość. Najpierw dlatego, że żyjemy w kraju, gdzie ogromna, przygniatająca większość ludzi należy do jednego wyznania, zaś te parę procent pozostałych dzieli się na innowierców różnych wyznań, agnostyków i niewierzących. Chcę przez to powiedzieć, że wręcz nie da się w takiej sytuacji faktycznej uniknąć przykrego dla tej reszty efektu dominacji jednej religii - tu: katolickiej. Co więcej, nasze szacowne państwo nigdy nie zdobyło się na odwagę, by tę faktyczną dominację choć trochę zmniejszyć, by ów nieunikniony dyskomfort mniejszości choćby symbolicznie osłabić. W tej sprawie państwo abdykowało. Wtedy, w roku 1989 r. wszyscy rozumieli, że nie ma jeszcze dostatecznej liczby nauczycieli etyki, bo trudno ich wyedukować w tydzień. Ale władze państwowe obiecywały w ciągu kilku lat ten problem rozwiązać, a Kościół publicznie tym wysiłkom przyklaskiwał. Dziś, po 20 latach, problem dalej nie jest rozwiązany. Na trzydzieści kilka tysięcy szkół, zaledwie kilkaset oferuje uczniom religię bądź etykę, reszta - tylko religię. Powiedzmy z całą szczerością, że ta sytuacja nie jest żadnym tam przypadkiem czy zbiegiem okoliczności. Ta karygodna sytuacja nierówności w dostępie do - by tak rzec - usług edukacyjnych bierze się ze strachu państwa przed Kościołem. Kolejne rządy, i kolejni ministrowie edukacji, niezależnie od osobistej pobożności albo osobistego antyklerykalizmu, jedno wiedzą z pewnością: biskupi nie życzą sobie, żeby w szkołach faktycznie zaistniała alternatywna możliwość w stosunku do przedmiotu "religia". I nie robią nic, aby wreszcie wykształcić odpowiednią ilość kadry nauczycielskiej dla przedmiotu "etyka". Ostatni, ale nie najmniejszy mój kłopot polega na tym, że wiem to do bólu, iż na takie jak powyżej dictum odezwą się aprobatywnie rozmaici antyklerykałowie, komuniści, osobiści wrogowie Pana Boga i ludzie chorzy z nienawiści do Kościoła. Mój problem polega na tym, że nie takich sojuszników dla tej sprawy szukam. Wiem też z nie mniejszą pewnością, że z furią zaatakują mnie ludzie skądinąd pobożni, którzy wyobrażają sobie, że takie jak powyżej poglądy nawołują do walki z Kościołem albo z samym Panem Bogiem. Ci, tak jak i tamci, nic nie zrozumieli z tego, co przeczytali. Są tylko dwie istotne racje za domaganiem się faktycznej równości w szkole pod względem światopoglądowym: wzgląd na jakość naszej demokracji i wzgląd na jakość naszego katolicyzmu. Owa nierówność szkodzi demokracji, ale na dłuższą metę szkodzi i katolicyzmowi. Kto to zrozumie? Roman Graczyk Co zrobić z religią w szkołach? Podyskutuj na forum