W parku obok domu spotkałam paru ludzi wyprowadzających swoich psich podopiecznych. Stoją w grupie i rozmawiają o tym, co się stało wczoraj. Gość przy stole parkowym rozmawia przez telefon - podaje informacje, jak dostać się z New Jersey do Brooklynu - jest to już możliwe - most Verazzano jest otwarty w obu kierunkach (mosty wiodące na Manhattan ciągle są zamknięte w kierunku na wyspę). Przed nim gazeta i kawa w papierowym kubku. Jest po siódmej rano tutejszego czasu. Niebo jest niebieskie, świeci słońce, zapowiada się cudowny dzień, ale nie cieszę się wcale tą pogoda. Wciąż słychać hałas wojskowych samolotów odrzutowych, które krążą nad miastem. Wszechobecne są syreny karetek i samochodów policyjnych - nawet tutaj w Brooklynie. Na Court Street chcę kupić gazetę. Tuż przede mną, gość zabiera ostatnią. Widząc moja minę, chce mi ja oddać (rzecz niespotykana w NYC). Z Court Street skręcam w prawo na Dean Street, gdzie znajduje się stacja pożarna nr 3. Z daleka widzę opuszczoną do połowy flagę. Przy wyjeździe stoi czerwony samochód. Obok niego paru strażaków. Podchodzę i dziękuję im za to, co zrobili (brzmi to głupio może, w innej sytuacji bym tego nie robiła, bo to nie rozdawanie Oscarów, ale jakoś nie wytrzymałam). Mężczyzna w samochodzie okazuje się kapitanem. Mówi, że wrócił do stacji na chwilę, żeby wziąć prysznic i teraz wraca na miejsce akcji - "ground zero", dosłownie i w przenośni (tak tutaj nazywa się miejsce tragedii). Widać, że jest wykończony. Strażacy stojący obok są roztrzęsieni. Kapitan mówi, że stracił jednego z podkomendnych - jedno stracone strażackie życie spośród ponad 300 innych. Wracam na Court Street, żeby przejść przez Atlantic Avenue - jest dalej zamknięta i patrolowana przez policję. Z dwóch powodów myślę - mnóstwo ludności arabskiej mieszkającej w okolicy i trochę dalej budynki Sądu Najwyższego stanu NY. Idę na promenadę brooklyńską. Dzisiaj można spokojnie oddychać. Powietrze jest bardzo przejrzyste (przypomnę, że wczoraj wieczorem Brooklyn wyglądał jak Londyn w czasie największej mgły - część położona nad East River). Większość przechodniów dzierży w rękach gazety. Flaga na maszcie przy promenadzie jest opuszczona do połowy. Z daleka widać szarawy dym. Na promenadzie pełno ludzi - jak w niedzielne popołudnie. Patrzą przed siebie - na Manhattan, czytają gazety, słuchają radia. Mimo tego, że kapitan straży poradził mi, żebym została w domu, chcę jechać na Manhattan, żeby być z moją przyjaciółką Leną. Lena pochodzi z Bejrutu, z Libanu. Była taka szczęśliwa wracając w zeszłą środę do szkoły w Nowym Jorku. Mówiła mi, że ma już dosyć wojny (pół życia spędziła w różnego rodzaju schronach w Bejrucie). Wczoraj świat się jej znowu zawalił na głowę. Obawia się o swoją rodzinę, tak jak reszta jej przyjaciół z Libanu. Nasza wspólna przyjaciólka Raida, Palestynka obecnie mieszkająca w Jeruzalem, wysyła maile, w których zapewnia nas, że jest "fine" (nie ma wątpliwości, że poczta elektroniczna jest cenzurowana). Mam nadzieję, że telewizja nie będzie pokazywała za dużo relacji pełnych tańczących i śmiejących się Arabów. Arabowie, z którymi mam kontakt tutaj są przerażeni i w szoku, jak każda inna cywilizowana osoba na tym świecie. To tyle na razie. Pozdrawiam serdecznie i do napisania później, może z Manhattanu. Ania Mac Anna MacLachlan pracowała w serwisie Fakty INTERIA.PL, w 2000 roku przeniosła się do NY