Rusofobią nie jest krytyczny stosunek do polityki aktualnych władz tego państwa. Wielokrotnie bardzo ciepło pisałem o poprzedniej generacji rosyjskich polityków: Jelcynie, Sobczaku, Starowojtowej... Miałem okazję ich poznać i obserwować upartą walkę o to, by wprowadzić w rosyjskie życie społeczne standardy mniej lub bardziej (raczej mniej) podobne do zachodnich. Nie mieli kompleksów, że są od Zachodu gorsi, ale zdawali sobie sprawę z konieczności ciężkiej pracy nad budową choćby elementów społeczeństwa obywatelskiego w kraju przeoranym przez niszczącą siłę ideologii komunistycznej. Kolejna generacja, symbolizowana przez Putina, nie widzi już powodu do rozliczania się z dziedzictwem komunizmu. Chce zapewnienia Rosji pozycji mocarstwowej i używa do tego celu wszelkich dostępnych środków. W efekcie dość skutecznie zadeptała delikatne pędy demokratycznych instytucji istniejące w Rosji. Swego rodzaju symbolem tej władzy jest święto 4 listopada. My koncentrujemy się na tym, że to rocznica wypędzenia Polaków z Kremla. Rosjanie widzą to inaczej i każdy, kto oglądał słaby skądinąd film "1612", zauważy, że wcale nie jest to film antypolski. Wrogiem w tym filmie jest świat zachodni, katolicki, antymistyczny i antyprawosławny. Bo też jest to apoteoza rosyjskiego euroazjatyzmu zwycięsko przepędzającego Zachód z Rosji. Wybór dnia świątecznego nie był podyktowany tylko bliskością dat 4 i 7 listopada. To także, a może i przede wszystkim, wybór ideologiczny. I mnie się on nie podoba, co nie jest wynikiem rusofobii. Wręcz przeciwnie. Rosja bliska zachodowi byłaby dla nas cennym partnerem w rywalizacji ze światem Chin i Indii, coraz bardziej spychających Zachód na margines światowej gospodarki. Ale Rosjanie muszą chcieć być w Europie. Oni tymczasem pod obecną władzą raczej starają się od Europy siłą armii i pieniądza odciągnąć a to Białorusinów a to Ukraińców a to Gruzinów. Dlaczego ma nam się to podobać? Na dodatek ideologia odbudowy Imperium pogrąża w marazmie rosyjską gospodarkę. Rosja to ostatni wielki rynek na świecie realizujący styl konsumpcji zbliżony do zachodniego. I jej wejście w obieg gospodarczy Zachodu mogło stać się kołem zamachowym rozwoju całej Europy. Tymczasem Rosjanie z wyboru zepchnęli się do roli gospodarki trzecioświatowej, całą energię pakując w rozwój eksportu surowców. Bo potrzebowali kasy na wojsko, łatanie dziur budżetowych i kupowanie społecznego spokoju. Efekt jest niepokojący. Bo przy spadku cen ropy i gazu cały system zacznie się chwiać. Ba, już się chwieje. Jeszcze jest paręset miliardów dolarów rezerw, ale topnieją one w zastraszającym tempie. Rosja za chwilę stanie przed wyborem: wywołać jakąś wojenkę na Bliskim Wschodzie albo zrezygnować z imperialnych ambicji. Rosja Putina, rozprawiwszy się z oligarchami, zaniechała również inwestycji w infrastrukturę wydobycia i transportu ropy i gazu. Patrzymy na mapy i realne wydają się groźby Rosjan: jak Europa nie będzie grzeczna to sprzedamy naszą ropę i gaz do Chin i Japonii. A figa. Żeby to zrobić trzeba poprowadzić rurociągi przez tysiące kilometrów wiecznej zmarzliny. A tam nie da się po prostu wkopać rury. Trzeba ją położyć nad ziemią, na palach wbitych kilkanaście metrów w grunt. Inaczej mówiąc potrzeba na to czasu i gigantycznych pieniędzy. Jak baryłka ropy kosztowała 140 dolarów to miało to sens. Teraz, kiedy kosztuje 50, ekonomicznie rzecz się nie spina. Podobnie jak inne projekty politycznych rurociągów z bałtyckim włącznie. Na niedawnym szczycie Unia - Rosja w Nicei na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało po staremu. Prezydent Sarkozy kochał się z Miedwiediewem, warknął na tarczę antyrakietową i tłumaczył, że Rosja jest potrzebna Europie. W istocie jednak po wojnie rosyjsko-gruzińskiej w Europie nastąpiła głęboka zmiana myślenia o Rosji. Moskwa przestała być traktowana jak członek tego samego klubu. A co za tym idzie: Europa staje się wobec partnera rosyjskiego trochę bardziej solidarna. Fakt, że ruszyły prace nad budową wspólnej polityki energetycznej Europy jest dla Rosji ważniejszy - i groźniejszy - od wszelkich politycznych deklaracji. Bo stworzenie kartelu odbiorców ropy i gazu oznacza w przybliżeniu tyle, że Rosjanie MUSZĄ sprzedać swoje surowce do Europy - nie mając przez dobrych parę lat alternatywnego rozwiązania. A Europa MOŻE je w Rosji kupić. Ale może też w Afryce, Norwegii czy Ameryce Południowej. Jakoś nikt się w Nicei nie przestraszył szantażu Putina, który straszył wstrzymaniem budowy gazociągu pod Bałtykiem. Większość po cichu się ucieszyła, że ma problem z głowy. Sądzę, że w tej większości był też prezydent Francji. Bo choć wypowiedzi Sarkozy'ego wywołały w Polsce i Czechach irytację, to była to typowa dla Francji polityka pięknych a pustych słów. Realia są takie, że Sarkozy w odróżnieniu od Schroedera nie zabiega o posadę w Gazpromie. Myślę nawet, że Rosjanie mają świadomość tego, że by ich pogonił z hukiem, gdyby przyszli do niego (jak niedawno do włoskiego premiera Prodiego) z taką propozycją. Bo francuski prezydent nie zapomniał upokorzenia, jakie zafundowali mu Putin z Miedwiediewem podczas kryzysu gruzińskiego. I w Nicei - proszę zauważyć - nie podpisano ramowego porozumienia z Rosją, oddając negocjacje w ręce brukselskich biurokratów, a ci nie zapomną o powracaniu do Karty Energetycznej jako jednego z punktów przyszłego układu. Z pozoru więc Sarkozy zachował się jak klasyczny rusofil: mówił dużo i pięknie o przyjaźni. Ale w istocie, wygrawszy rosyjskie wsparcie przeciwko Amerykanom podczas szczytu G-20, sprzedał partnerowi słowa za konkrety. I na tym polega sztuka dyplomacji. Jerzy Marek Nowakowski