Reklama

​Sylwia Gruchała: Miałam już kupiony bilet do Bergamo

- Przeraża mnie to, że ludzie umierają. A jeszcze bardziej przeraża mnie to, że cierpią i nie mogą otrzymać pomocy, mimo że każdy by im chciał pomóc. To pokazuje, jak bardzo mały jest człowiek w tym świecie. Są siły, które mogą nas w jednej chwili zmiażdżyć - mówi Sylwia Gruchała, dwukrotna medalistka olimpijska w szermierce.

- Przeraża mnie to, że ludzie umierają. A jeszcze bardziej przeraża mnie to, że cierpią i nie mogą otrzymać pomocy, mimo że każdy by im chciał pomóc. To pokazuje, jak bardzo mały jest człowiek w tym świecie. Są siły, które mogą nas w jednej chwili zmiażdżyć - mówi Sylwia Gruchała, dwukrotna medalistka olimpijska w szermierce.

Swego czasu obwołana została najpiękniejszą florecistką świata. Przywiozła srebrny krążek olimpijski z Sydney (2000, drużynowo) i brązowy z Aten (2004, indywidualnie). W pojedynkę sięgnęła także trzykrotnie po mistrzostwo Europy oraz po wicemistrzostwo świata.

Dla wielu kibiców medale z szermierczej planszy zawsze były tylko błyskotliwym dodatkiem do czaru, jaki wokół siebie roztaczała. Na fali popularności wzięła udział w "Tańcu z gwiazdami", zgodziła się na sesję dla CKM-u, wystąpiła także w teledysku grupy Feel.

Reklama

Dzisiaj Sylwia Gruchała ma 38 lat. Kariera sportowa to już wspomnienie. Jest przede wszystkim kochającą matką. W rozmowie z Interią opowiada o nowym rozdziale życia, niezapomnianej miłości do Włoch i potrzebie refleksji w dobie pandemii.

Łukasz Żurek, Interia: Dzień do złudzenia podobny do dnia. Jak się odnajdujesz w nowej rzeczywistości?

Sylwia Gruchała: - Siedzę w domu, w Gdańsku. Dni mijają podobnie. Wychodzę na spacery z córką, zabieramy ze sobą psa. Albo idziemy do ogródka, kiedy jest słonecznie. Nie szkodzi, że zimno. Pogoda za oknem jest teraz bardzo ważna w związku z tym, co się dzieje na świecie. Słońce to energia, która budzi do życia. Trudno wysiedzieć w czterech ścianach. Człowiek jest przyzwyczajony, że wychodzi z domu, ma zaplanowany cały dzień, ma swoje obowiązki i sprawy do załatwienia. Teraz tego nie ma.

Koronawirus sieje spustoszenie z coraz większym impetem. Co robisz, żeby zachować właściwy balans emocjonalny?

- Staram się szukać pozytywów w nawet tak trudnej sytuacji. Zawsze tak miałam. I mówię sobie, że teraz można robić rzeczy, na której wcześniej nie było czasu. Nadrabiam więc zaległości - czytam książki, oglądam filmy, sprzątam. Narzekanie nic nie daje, zabiera tylko moc i energię. To raczej czas na refleksję i przewartościowanie swojego życia.

W którym kierunku biegną twoje refleksje?

- Myślę sobie, że do tej pory żyliśmy w świecie nadmiernego konsumpcjonizmu. Na kredyt, ponad stan. Liczyło się nie być, tylko mieć. Może pandemia zmusi ludzi do odwrócenia tych proporcji. Co z tego, że mamy? Czas zrozumieć, że do szczęścia naprawdę nie potrzeba nam wiele. Może dopiero teraz, po tym co nas spotkało, nauczymy się być.

Udało ci się uniknąć ryzyka w ostatnich tygodniach? Wielu ludzi zostało zakażonych, zanim jeszcze pojawiły się apele o radykale środki ostrożności...

Miałam w styczniu lecieć do Włoch na narty. Wybieram się na stok co rok. To dla mnie najlepszy sport, najlepsza odskocznia, najlepszy reset i najlepiej w taki sposób odpoczywam. Miałam już nawet wykupione bilety lotnicze z Gdańska do Bergamo. Dużo wcześniej je zakupiłam, na tanie linie. I założyłam wstępną rezerwację na hotel. Nie poleciałam jednak. Nie wiem w sumie, jak to się stało. Nie było dobrego momentu. Remont mieszkania mi się przedłużał i uznałam, że nie odpocznę, jeśli w głowie będę miała świadomość niedokończonej roboty. Chyba dlatego.

Bergamo to dzisiaj stolica śmierci. Ale już wtedy nie było tam pewnie bezpiecznie. Jakaś dobra siła nie pozwoliła ci lecieć...

- Czasem mam takie myśli, że mój Anioł Stróż dobrze się spisał. Czy istnieje jakaś dobra siła? To zagadnienie jest wielkim znakiem zapytania, więc pozostaje kwestią wiary. Może rzeczywiście mamy nad sobą anioły, które czuwają i umieją o nas zadbać, kiedy tego najbardziej potrzebujemy. W życiu z wielu trudnych sytuacji udawało mi się jakoś wybrnąć, czasem cudem. Wybrnąć i poukładać wszystko na nowo. Bywam za to wdzięczna. Mówię "bywam", bo pokorę w sobie... tylko miewam. Chciałabym żeby to było constant. Ale to nie jest łatwe z takim paskudnym charakterem jak mój.

Dokończyłaś remont i jesteś zdrowa. Nie musisz szukać pozytywów na siłę.

- Nie mamy jeszcze drzwi. W przyszłym tygodniu będziemy montować. A z kuchnią był taki motyw, że zamawiałam ją z Włoch - kiedy jeszcze sytuacja nie była tak dramatyczna jak obecnie. Nie wiadomo było, czy ta kuchnia dojedzie, czy granicy nie zamkną. I czy polski kierowca wjedzie do Włoch albo czy będzie mógł stamtąd z powrotem wyjechać. Obyło się bez komplikacji, ale podejrzewam, że już tydzień później nie byłoby to możliwe.

Jesteś poruszona obrazkami z Włoch i Hiszpanii? Żywcem wyjęte z filmu grozy...

Przeraża mnie to, że ludzie umierają. A jeszcze bardziej przeraża mnie to, że cierpią i nie mogą otrzymać pomocy, mimo że każdy by im chciał pomóc. To pokazuje, jak bardzo mały jest człowiek w tym świecie. Są siły, które mogą nas w jednej chwili zmiażdżyć. Prędzej czy później doczekamy się pewnie szczepionki. Ale ilu ludzi w tym czasie straci życie? A ilu będzie miało nieodwracalne zmiany w płucach? Na razie jesteśmy bezradni. Poruszamy się jak po ciemnym pokoju. Jak jest dobrze i żyjemy beztrosko, to wydaje nam się, że na wszystko mamy wpływ. Teraz rozumiemy, że to nieprawda.

Kiedy rozmawialiśmy ostatni raz, jechałaś właśnie do Włoch z prezentem urodzinowym dla swojego życiowego partnera, Luigiego Tarantino. Minęło sporo lat. Jak potoczyła się historia waszego związku?

- Byliśmy ze sobą dosyć długo, około czterech lat. To był bardzo intensywny czas. Z racji dzielącej nas odległości nie spotykaliśmy się tak często, jakbyśmy tego chcieli. Spotykaliśmy się za to często na zawodach szermierczych, bo Luigi był szablistą. Jeździliśmy do siebie też prywatnie. On do Polski, ja do Włoch. Ale to chyba ja byłam częściej u niego, w Neapolu.

Wiem, że macie ze sobą kontakt. Opowiada ci o tym, co dzieje się teraz na całym Półwyspie Apenińskim?

- Zakończyliśmy związek z powodu odległości, która nas dzieliła. Ale też z uwagi na różnice kulturowe. Pozostajemy w dobrych relacjach, składamy sobie życzenia na urodziny i na święta, staramy się o sobie pamiętać. Teraz mieliśmy dłuższą przerwę, nie kontaktowaliśmy się może przez jakiś rok. Ja się do niego pierwsza odezwałam. Dwa tygodnie temu, kiedy rozszalała się pandemia. Zapytałam, jak się miewa i czy czegoś potrzebuje. Sytuacja na południu Włoch, gdzie obecnie mieszka, nie była wtedy jeszcze taka zła.

Dwa tygodnie to w obecnych warunkach szmat czasu...

- Rozmawialiśmy ponownie w ostatnią środę. Sytuacja zmieniła się diametralnie. Jest dramatyczna. Obostrzenia są bardzo rygorystyczne. Zdrowi nie wychodzą do pracy, siedzą w domach, nie spotykają się z nikim. Służba zdrowia nie daje rady. Ludzie umierają. Brakuje respiratorów. Ale Luigi nie jest zarażony, trzyma się. 

Poukładał sobie życie bez ciebie?

- Nie ożenił się, nie ma dzieci. Ma już prawie 50 lat. Prowadzi zajęcia z małymi szablistami i ma z nimi doskonały kontakt. Jest bardzo pogodnym człowiekiem. Zresztą jego filozofia życiowa wpłynęła też w ogromnym stopniu na mnie, kiedy byliśmy razem. To on mnie nauczył odpoczywania i nie robienia niczego. Taka umiejętność to sztuka. Dzięki niemu zobaczyłam, jak można cieszyć się życiem, małymi rzeczami. Przy nim zwolniłam tempo. Nauczyłam się jeździć częściej na wakacje, po prostu leżeć, nic nie robić albo czytać książkę i nie mieć wyrzutów sumienia, że to jest zmarnowany czas. Wręcz przeciwnie, Dzisiaj wiem, że to jest bardzo dobrze wykorzystany czas.

Koronawirus dopadł jednak ludzi dobrze ci znanych w Polsce. Jednym z nich jest trener polskiej kadry florecistów, Stanisław Szymański. Człowiek niestety w słusznym wieku, co może nie najlepiej rokować...

- Ma już 71 lat, ale w życiu byś nie powiedział, że jest w takim wieku. Dałbyś mu przynajmniej dziesięć lat mniej. Objął kadrę florecistów po raz kolejny. Mimo wieku czuł się na siłach podjąć takie wyzwanie. Osoba o bardzo silnym charakterze. Zawsze w doskonałej kondycji fizycznej i psychicznej. Kiedy o nim myślę, widzę młodego i silnego mężczyznę.

Posiadasz aktualne wieści o jego stanie zdrowia?

- Przebywa w szpitalu. Jego stan jest na szczęście stabilny. Wiem ze sprawdzonego źródła, że odpowiada na telefony i esemesy. Nie kontaktowałam się z fechmistrzem osobiście, ale dostałam takie informacje od moich koleżanek. To człowiek tak ambitny i zdeterminowany, że nie odpuści igrzysk. Zaczeka ten rok. Co mogę jeszcze powiedzieć? On musi po prostu żyć. Ma jeszcze tak wiele do przekazania innym. Może liczyć na olbrzymie wsparcie rodziny i środowiska sportowego. Jestem dobrej myśli. Nie wyobrażam sobie, żeby to się mogło źle skończyć.

Świat sportu jest mniej odporny na niespodziewany atak. Przewraca nam się jak domino. Długo wierzyłaś, że tokijskie igrzyska olimpijskie mimo wszystko odbędą się w tym roku?

- Nie łudziłam się długo. Kiedy zaczęło być naprawdę źle, od razu sobie pomyślałam, że igrzyska muszą zostać przełożone. Ale sądziłam, że co najwyżej o kilka miesięcy. Dzisiaj wiemy, że to niemożliwe - również z powodu cyklu przygotowań zawodników. Roczny poślizg to na pewno bolesny cios dla tych sportowców, którzy kwalifikację olimpijską mieli już w kieszeni. Cztery lata przygotowań, wszystko podporządkowane pod jeden start i nagle... wszystko musisz zaczynać od początku. Trzeba zresetować głowę, odpocząć mentalnie i jeszcze raz podjąć mozolną pracę. Drugą szansę dostali natomiast ci, których w tym roku w Tokio by zabrakło. Sądzę, że będą duże niespodzianki za rok. Po medale sięgną nie ci, którzy uchodzili za faworytów teraz.

W igrzyskach uczestniczyłaś czterokrotnie. Kiedykolwiek miałaś powód, by obawiać się o swoje zdrowie lub życie?

Na szczęście nie. W wiosce olimpijskiej zawsze czułam się bezpiecznie. Nawet w Pekinie, którego nie znoszę. Tam startowałam akurat mocno przeziębiona. Pamiętam, że załatwiłam się w klimatyzowanym autobusie. Było w nim bardzo, bardzo zimno, a na zewnątrz gorąco. Mnóstwo ludzi, mnóstwo zarazków, ciężko mi się oddychało pod maską. Na planszę wychodziłam bardzo zestresowana.

Dlatego tamten start nie zakończył się dla ciebie medalem?

- Nie mam zwyczaju w ten sposób się usprawiedliwiać. Ja w ogóle nie lubię Chin, nigdy nie czułam się tam dobrze. Za każdym razem obiecałam sobie, że już tam nie wrócę. Gdybym jutro wygrała wycieczkę do Chin, bez wahania bym ci ją oddała. Mówię serio. Latałam jednak co roku do Szanghaju lub Pekinu, bo potrzebowałam punktów do Pucharu Świata.

Skąd u ciebie tak wielka awersja do tego kraju?

- Mam stamtąd całą masę niedobrych wspomnień. Nie lubiłam jedzenia. Ciężko mi się było przestawić na inną strefę czasową. Poza tym człowiek czuje się tam jak mrówka w olbrzymim mrowisku. Mnóstwo ludzi, a każdy zainteresowany tylko sobą. W Japonii, kiedy z koleżankami chodziłyśmy po mieście z rozłożoną mapą, od razu podszedł do nas Japończyk. Zapytał, czego szukamy i jak może pomóc. W Chinach tego nie ma. Zgubiłam się raz na pchlim targu, na takim markecie z podrabianymi ciuchami, i nie mogłam się dostać z powrotem do hotelu.

Nie znałaś adresu?

Miałam adres na kartce, ale żaden taksówkarz nie był w stanie tego odczytać - bo te ich "krzaczki" nie były na mojej kartce drukowanymi literami, tylko pisanymi odręcznie. Pomogli mi dopiero w ambasadzie amerykańskiej, którą po jakimś czasie znalazłam. Przepisali adres tak, żeby był czytelny i dopiero stamtąd wezwałam taksówkę. W Europie, nawet jak nie znasz języka, to dogadasz się z każdym. W Chinach to jest mur nie do przebicia.

Dzisiaj mieszkasz sobie wygodnie w Trójmieście. Czym się na co dzień zajmujesz?

- Odkąd zostałam matką, to jestem przede wszystkim... prawdziwą matką. Julia skończy w tym roku siedem lat. Spędzam z nią bardzo dużo czasu. A na gruncie zawodowym? Nie mam stałego zajęcia. Nie odkryłam w sobie nowej pasji. I szczerze mówiąc, powoli już mi się zaczyna nudzić. Kilka razy do roku prowadzę wykłady motywacyjne na zaproszenie różnych firm. Opowiadam o swojej drodze do sukcesu. Jestem też członkiem Gdańskiej Rady Sportu. Pomagam Adamowi Korolowi (mistrz olimpijski w wioślarstwie z Pekinu - przyp. red.), który pełni funkcję dyrektora Biura Prezydenta ds. Sportu.

Jesteś kolejnym przykładem, że niełatwo rozstać się ze sportem.

- Na tym polu chciałbym się wykazać. Sport zawsze jest fajny, ile lat by się nie miało. Nie trzeba go uprawiać zawodowo, żeby czerpać z niego korzyści, głównie zdrowotne. Ale przede wszystkim chodzi o dzieci - wychowanie poprzez sport. To nauka dyscypliny, poczucia obowiązku, punktualności, wytyczania celów, ale też radzenia sobie z porażkami, czyli umiejętności przegrywania.

Kilka razy w życiu przegrywałaś. Jesteś dzisiaj szczęśliwa?

- Tak, jestem już szczęśliwą kobietą. Trwało to bardzo długo, ale udało mi się dojść do siebie. Rozstanie, rozwód, jeszcze jak jest dziecko na świecie - to nigdy nie są łatwe sprawy. Z Markiem, ojcem Julii, żyjemy w zgodzie. To szalenie istotne dla dziecka, dla jego rozwoju emocjonalnego. Bo ono najwięcej uczy się nie przez rozmowę, tylko przez obserwację. Zachęcam gorąco wszystkie matki, by nadal dbały o dobre relacje między rodzicami, mimo że małżeństwo okazało się nieudane. Paradoksalnie trudne i dramatyczne doświadczenia mogą wnieść dużo dobrego w nasze życie. Tak było u mnie. Jestem ze sobą pogodzona. Nauczyłam się akceptować inność drugiego człowieka i doceniać jego obecność. To bardzo ważne. Nie każdy to potrafi i nie każdy rozumie.

Kim jest mężczyzna, któremu zaufałaś?

- Jesteśmy razem kilka dobrych miesięcy. Tworzymy poważny związek, mieszkamy już ze sobą. Nikt ze świata sportu. To facet starszy ode mnie o sześć lat. Dojrzały, bardzo odpowiedzialny i ma poukładane w głowie. Oprócz tego jest świrem, jest wariatem, ma dystans do siebie i to mi bardzo odpowiada. Dużo w nim spontaniczności. Nic nie stanowi dla niego problemu. Otwarty, elastyczny. Dzisiaj już wiem, że warto było trwać dwa i pół roku w samotności, żeby spotkać kogoś wartościowego.

Rozmawiał Łukasz Żurek

INTERIA.PL

Reklama

Reklama

Reklama

Strona główna INTERIA.PL

Polecamy