Fragmenty książki: Opustoszałymi ulicami wiatr toczył butelki po rosyjskim szampanie, a dźwięk szkła niósł się głuchym echem wzdłuż placu Konstytucji. Płatki śniegu szukały ostatnich suchych miejsc na chodniku. Z bramy po przeciwnej stronie placu dobiegł mnie nierówny stukot obcasów. Ktoś próbował wrócić do domu. Postawiłem kołnierz płaszcza. Marszałkowską przejechała biała limuzyna. Przez okno w dachu wystawały z niej dwie rozwrzeszczane nastolatki owinięte fioletowym boa. Jedna z nich posłała mi całusa. Druga cisnęła za siebie pustym kieliszkiem, który trafił w krawężnik i rozprysnął się w kawałki. Limuzyna skręciła, dziewczyny zniknęły za rogiem, wyrzucając do góry ręce z piskiem fałszywej radości. Trzecia trzydzieści. Już nie dziś, ale jeszcze nie jutro. Ostatni moment na postanowienia, którymi ponownie spróbujemy oszukać samych siebie. Przecież z góry wiemy, że kolejny raz przegramy tę nierówną walkę. Bez względu na dzisiejsze decyzje jutro trzeba będzie iść dalej, dotychczasową drogą. Z balkonu pofrunął na chodnik niedopałek papierosa. Spojrzałem w górę. Zza przymkniętych okien dobiegały stłumione rozmowy. Kilka nut na pianinie, początek nic nieznaczącej melodii. Potem z nagła chór podniesionych głosów w dyskusji nad tym, co w życiu ważne. A może o głupotach, skąd mogę wiedzieć. Podszedłem do taksówki stojącej na postoju. Kierowca spał, przykryty gazetą z krzykliwymi tytułami. Zapukałem nieśmiało w szybę. Zerwał się, udając, że wcale nie drzemał, i gestem zaprosił mnie do środka. Gdy wsiadałem, umieścił na nosie okulary, do tej pory spoczywające dostojnie na czubku jego łysej głowy, przetarł oczy i rozsiadł się wygodniej w fotelu, pieczołowicie składając gazetę na miejscu pasażera, żeby później dokończyć jakiś sensacyjny artykuł.- Dokąd, panie kierowniku?Podałem adres.- Oj, to niedaleko... - zafrasował się kierowca.- A co, liczy się tylko, gdy jest daleko?- Wie pan, w moim fachu akurat im dalej, tym lepiej. Puste miasto tonęło w żółtym świetle latarń. Minęliśmy małą restaurację rozbrzmiewającą starym przebojem Chucka Berry’ego. Przed wejściem kilkanaście par tańczyło rock and rolla w strojach z epoki, w skarpetach w kolorowe paski i kapeluszach, i w samych koszulach, na przekór zimnu. Kierowca nieustannie narzekał, jak to się wszystko zmienia i jak to teraz ciężko w życiu. Stały repertuar, wszyscy go znamy. - A pan, szanowny panie, to ile ma lat?- Trzydzieści.- Ojojoj, to ja mam czterdzieści trzy lata więcej!- Wnioskując z pańskiej energii, to jeszcze sporo przed panem.- No nie wiem... Pan to jest jeszcze młody, ja to już jestem po kolacji...- Wie pan, to tylko kwestia nastawienia - odpowiedziałem.- Możesz się pan nastawiać, jak się panu żywnie podoba, ale jak przyjdzie zawał, to i tak się pan przekręcisz.- Ale do tego czasu jeszcze wiele pan może zdziałać.- A co ja tam mogę... Jeżdżę, panie, po tej Warszawie całe dnie, całe noce. Do pierwszego ledwo starcza, siły nie ma...Patrzyłem przez okno, słuchając w milczeniu. Bombki zawieszone na latarniach kołysały się szarpane coraz silniejszym wiatrem.- A pan czym się zajmuje, jeśli można wiedzieć? - podjął kierowca po chwili.- Podróżuję. Piszę. Poznaję miejsca.- Pięknie! Zazdroszczę. Paryż... Mediolan... Nowy Jork... Zawsze chciałem gdzieś pojechać. Bo wie pan, we mnie to siedzi taka niespokojna dusza. Wycinam czasem fotografi e z gazet i chowam do puszki, potem sobie przeglądam w samotności. Różne miejsca, wie pan. Czasem z takiego zdjęcia coś jakby do mnie mówi. Czuję, że to jest akurat miejsce dla mnie. A inne, może i piękne, wie pan, znane, jakoś nic, w ogóle... Ale co z tego? Żyć trzeba, nie ma czasu na wojaże. Bo powiem panu, że mi to się raczej nie udało życie. Ale pomarzyć zawsze można.- Niech się pan nie poddaje, jeszcze nic straconego. Dobra noc na śmiałe plany.- Młody pan jeszcze jesteś, życia nie znasz... Powiem panu coś. To nie zawiść, proszę tak tego nie odebrać. Ale pan sobie jeździ, zobaczy kawałek świata, zdjęcie zrobi, napisze parę słów, potem posiedzi na słonku, kawę wypije... Bajka, nie życie. Każdy by się z panem zamienił w jednej chwili.- Na pewno tak się każdemu wydaje. ----- Staliśmy pod bramą Świątyni Złotego Miasta, uiszczając drobne opłaty za wejście. Po przekroczeniu progu znaleźliśmy się na sporym dziedzińcu, okolonym zabudowaniami. Wskazałem, czego gdzie szukać, i wszyscy rozpierzchli się po terenie. Ostre słońce raziło oczy. Upał, w powietrzu kurz. Sucho w ustach. Wszedłem do głównej sali. Drewniana podłoga sprzed pięciuset lat przyjemnie chłodziła stopy. Z ciemnych ścian spoglądały postacie z mieczami, drewniane smoki, misternie rzeźbione zwierzęta, rycerze i rolnicy - historia wieków uwieczniona dłutem i farbą. W powietrzu można było wyczuć delikatną woń kadzideł i kwiatów składanych każdego ranka pod posągami Buddy. Ktoś medytował, klęcząc w rogu. Mnich zamiatał posadzkę miotełką z trawy. Uwielbiam to miejsce. - Proszę za mną. - Drogę zastąpił mi młody chłopak w mundurze. Miał może z osiemnaście lat, odprasowaną regulaminowo koszulę i minę, jakby na niczym już mu w życiu nie zależało. Pewnie jakaś rutynowa kontrola, jak to w komunistycznym kraju. Chłopak przeprowadził mnie przez dziedziniec i przecisnął się przez krzaki, które odsłoniły ukryty stolik i dwa krzesła. Na jednym siedział pucołowaty jegomość w identycznym mundurze. No nic, zobaczymy. - Paszport. - Proszę. Nauczyłem się już dawno, żeby w kontaktach z oficjelami trzymać gębę na kłódkę, odpowiadać na pytania krótko i zwięźle oraz nie podrzucać im dodatkowych tropów. Zwłaszcza kiedy jestem w kraju, gdzie mundur to władza, od której przeważnie nie ma odwołania.Podczas gdy ten grubszy wertował mój paszport, przyjrzałem się uniformom. Płowe, ni to policyjne, ni wojskowe. Może ochrona, może jakaś milicja turystyczna. Kto to wie. - Przyjechałeś tu z grupą?- Ze znajomymi.- Jesteś przewodnikiem?- Nie.- Przecież widziałem, że ich oprowadzasz.- Nikogo nie oprowadzałem.Spojrzał na mnie, znudzony.- To wyjaśnimy to sobie na posterunku.- Co niby mamy wyjaśniać?- Na posterunku.Dziwne.Starszy rzucił kilka słów po laotańsku i podał młodszemu paszport. Chłopak władczym gestem kazał mi ruszać za sobą. Odpalił skuter i przewiózł mnie nim przez całe centrum, omijając zręcznie stragany z pamiątkami, które właśnie rozstawiano na głównej ulicy. Zatrzymaliśmy się przed niepozornym budynkiem, do którego wiodło jeszcze bardziej niepozorne wejście. Skrzypiące starymi zawiasami drzwi, trzymające się na słowo honoru, prowadziły do ciasnego wnętrza, które czterdzieści lat temu było błękitne, a dziś raczej szarawe, przynajmniej tam, gdzie na ścianach wciąż można było dostrzec farbę. Posadzili mnie na krześle przy jednym z dwóch biurek. Przy drugim trwała gorączkowa dyskusja nie wiadomo o czym. Wiatrak mielił stojące, duszne powietrze, przesłaniając słabą świetlówkę. Mijały niekończące się minuty. Wciąż nic nie wiedziałem, ale pozostało mi tylko czekać. Chłopak raz na jakiś czas zaglądał do sąsiedniego pomieszczenia i najwyraźniej za każdym razem był odsyłany z powrotem. Czas płynął przeraźliwie wolno. W końcu po mnie przyszli. Podnieśli mnie bezceremonialnie z krzesła i podprowadzili do kraty, za którą mieściło się zaplecze komisariatu. Minęliśmy jakiś aneks kuchenny, gdzie brud odpadał płatami ze ścian, i ze dwa inne pomieszczenia, po czym zostałem usadzony w pokoju trzy na trzy metry, wyposażonym w biurko, dwa krzesła i nieaktualny kalendarz wiszący na ścianie. Usadzono mnie tyłem do drzwi i kazano dalej czekać. A potem przyszedł jakiś ofi cer, od razu było widać, po ruchach i postawie, że to gruba ryba albo że tak mu się przynajmniej wydaje. Tłuste, przerzedzone włosy zaczesał na prawo, przykrywając wydatną już łysinę. W ustach błyszczał złoty ząb, na nadgarstku podrabiany zegarek. Nie miał munduru, tylko szarą koszulę w kratę, której ewidentnie od dawna nie prał. W rękach międlił mój paszport, przeglądając go raz za razem, jakby oczekiwał, że coś się w nim znienacka pojawi.- A więc jesteś przewodnikiem.- Nie jestem.- Nie zgrywaj cwaniaka.- Nie zgrywam, po prostu nie jestem przewodnikiem.- Chłoptasiu, mój człowiek widział, jak wchodzisz do świątyni z całą grupą, objaśniasz im, co i jak, pokazujesz malunki na ścianach. Jesteś przewodnikiem. Ale widzisz, synku, twój problem polega na tym, że my tu w Laosie mamy prawo turystyczne, które jasno mówi, że grupa turystów musi mieć lokalnego przewodnika. Tak więc widzisz, popełniłeś przestępstwo i coś z tym trzeba będzie zrobić. Zgoda?- Żadna zgoda - odpowiedziałem. - Po pierwsze, nie jestem przewodnikiem.Przyleciałem tu ze znajomymi na wakacje. A że byłem w Luang Prabang wcześniej, pokazałem im wejście do świątyni, i tyle. Zresztą ja nawet nie znam nazwy tej świątyni. Jakbym mógł cokolwiek tłumaczyć? Żarty jakieś.Inspektor rozparł się wygodniej na swoim obitym skajem krześle bez jednego podłokietnika i uśmiechnął się złowrogo, ukazując brązowawe zęby.- A ile kupiłeś biletów?- A jeden, dla siebie.Zbiło go to trochę z tropu. Złapał telefon, wykręcił numer, rzucił kilka słów i odłożył słuchawkę. W pokoju natychmiast pojawił się młodzian, który mnie zatrzymał. Wymienili kilka zdań po laotańsku, chłopak spojrzał na mnie z mieszaniną wyższości i pogardy. Nie podobało mi się to. Inspektor poczerwieniał, najpierw zaczął coś syczeć przez zęby, a potem wybuchł taką wściekłością, że aż mu się pogorszył angielski. (...) Wszystko stało się jasne w mgnieniu oka. W ten oto pokrętny sposób słabo opłacana policja wymusza łapówki, bo jak w każdym socjalistycznym kraju, w Laosie się nie przelewa i budżetówka widać cierpi na chroniczny brak żołdu. Toż to tylko o pieniądze im chodzi! A ja tu już rozważałem scenariusze z dożywociem, snułem jakieś fatalistyczne wizje, widziałem się w rynsztoku, bez górnych siekaczy i w samych majtkach, broczącego krwią, zapłakanego i zbezczeszczonego fizycznie. Strach ma jednak wielkie oczy. (...) Inspektor był zawodowcem, to było jasne jak słońce. Uderzał prosto w najgorsze lęki białych turystów i uderzał skutecznie. Gdybym był w Azji pierwszy raz, zapłaciłbym już godzinę wcześniej, choćbym miał zaciągnąć kredyt. Ale z moich poprzednich doświadczeń z tym kontynentem wyniosłem jedną naukę. Otóż w Azji wszystko jest negocjowalne. (...) Wciągnąłem do płuc świeże powietrze, jakbym odsiedział dziesięć lat, a nie kilka godzin. Nie miałem wprawdzie paszportu, ale wynegocjowałem - nadal horrendalnie wysoką - stawkę pięciuset dolarów i wyglądało na to, że sprawa znajdzie fi nał jeszcze tego samego dnia. Popędziłem do hotelu, w którym z mojej tajnej skrytki w plecaku, kieszeni zaszytej w najmniej oczywistym miejscu, wyciągnąłem swój zasób na czarną godzinę, który od lat bezpiecznie w niej sobie podróżował. Wróciłem na posterunek, żeby dokończyć formalności. Wszedłem przez skrzypiące drzwi do błękitnego pokoju i zobaczyłem inspektora, który siedział przy biurku. Oprócz niego nie było nikogo. Tłumy policjantów tak żywo zainteresowane moją sprawą gdzieś wyparowały i oto byliśmy na posterunku sami.Odsunąłem krzesło, by na nim usiąść, twarzą w twarz z inspektorem.- Chcę dostać jakieś pokwitowanie - odezwałem się spokojnie i rzeczowo - bo jak go nie dostanę, zgarniecie mnie za kilka minut z chodnika, pokażecie ten sam paragraf, a potem moje własne oświadczenie i powiecie, że mam zapłacić dwa tysiące.- Z pokwitowaniem to będzie trwało tydzień przez departament i kosztowało dwa tysiące. Za pięćset nie ma pokwitowania.- W takim razie chcę kopię tego oświadczenia.- Nie.- Ma pan mój paszport?- Najpierw pieniądze.- Najpierw paszport, przyjacielu - podniosłem nieco głos, z czego dziś, gdy to wspominam, jestem bardzo dumny. - Nie zobaczysz żadnych pieniędzy, dopóki ja nie zobaczę swojego paszportu. Inspektor wyjął mój paszport z kieszeni na przyrodzeniu i położył przed sobą. Splunął w kąt, wsadził do ust papierosa i podpalił go. Spojrzał wyczekująco. Wyciągnąłem pieniądze i przeliczyłem przy nim.- Zgadza się?- Zgadza - odpowiedział.Wyciągnąłem rękę z pieniędzmi, inspektor podniósł paszport i dokonaliśmy równoczesnej wymiany. Wyszedłem z pokoju, obrzucając inspektora najgorszym spojrzeniem białego wywyższenia, na jaki było mnie stać.Do dziś nie wiem, czy to byli prawdziwi policjanci. ----- - E tam, wymyślił pan tę historię... - skwitował kierowca taksówki.- Nie wymyśliłem, tak było naprawdę.- No i co, najadł się pan strachu, a jednak nadal jeździ. Mówiłem panu, wojaże zmieniają człowieka. Ma czas, ma myśl, popatrzy sobie dookoła i na siebie też przy okazji popatrzy. Może dojdzie do jakichś wniosków. Każdy by się z panem zamienił. Dwadzieścia cztery złote.- Może i ma pan rację. Reszta dla pana.Nie "może". Taksówkarz miał rację.Każdy by się ze mną zamienił.A gdyby tak... ----- Dwa miesiące później Pociągnąłem za klamkę i otworzyłem drzwi, trącając dzwonek. Na mróz buchnęło wilgotne powietrze przepojone alkoholem i papierosowym dymem. W środku panował półmrok i spokój właściwy nocy trwającej całą dobę. Ciasne wnętrze urządzono dawno temu. W ciemnych kątach od przynajmniej czterdziestu lat ukrywali się ci, którzy nie chcieli być widziani. Stali bywalcy, lubiący lustra za towarzyszy, nawet popołudniem, jak teraz. Ludzie bez twarzy i bez przyszłości, nieustannie wspominający dawne dzieje. Za kontuarem krzątała się tleniona blondynka o nieudanej trwałej, w nieco przybrudzonym fartuchu. Jej ziemista twarz nie wyrażała żadnych emocji. To miejsce zbyt wiele już widziało. Siedział przy oknie, na wysokim stołku z niewygodnym oparciem, a przed nim parowała herbata. Mój ojciec. Tata. Człowiek, który otworzył mi głowę na świat i nauczył zawsze obstawać przy swojej racji, bez względu na koszty. Trochę filozof, trochę religioznawca, muzyk, chociaż umysł ścisły. Bluesman i fan jazzu. Twardy i wymagający nauczyciel. Gdy przyszedłem do domu zapłakany, bo któryś z kolegów zrzucił mi plecak z okna na ulicę, polecił mi wrócić do szkoły i obić mu gębę. Miałem walić pierwszy i z całej siły, bo w przeciwnym razie przez całe życie będą mną pomiatać. Gdy przegrywałem mecz na podwórku i przychodziłem się przytulić, zawsze kazał mi przestać się mazgaić i podać zwycięzcy rękę, bo przegrywać trzeba z klasą. We wszystkim, co robiłem, wymagał perfekcji, bo jeśli miałem zamiar robić coś na pół gwizdka, lepiej nie zaczynać w ogóle. Mój ojciec miał zawsze gotową odpowiedź na każde pytanie, obojętne jak trudne, choć często uważał, że tej odpowiedzi nie będę w stanie zrozumieć. Nauczył mnie wszystkiego, co wiem o życiu. Nie nauczył mnie tylko jednego - tego, że on sam też może się mylić. - Dziwne miejsce wybrałeś - zaczął.- Potrzebowałem dobrego tła do książki.Jakby podkreślając scenerię, doświadczony sommelier siedzący w kącie, zakutany w śmierdzącą brudem kurtkę, zamamrotał coś basem i odstawił kieliszek z grubego szkła.- To chyba jedyny możliwy powód - skwitował ojciec. - No nic, siadaj, napij się, pogadajmy, skoro chciałeś.- Co u mamy?- Nic nowego. A u was?- Też po staremu.- No to mów, o co chodzi - ponaglił tata.- Przyszedł mi do głowy pomysł, który może ci się wydać dziwny...- Mnie już dawno przestały dziwić twoje pomysły.- Patrzę na moich przyjaciół i widzę, że czegoś im w życiu brakuje.Wiesz, niektórzy są na wirażu, a inni stoją w miejscu i nie wiedzą, co dalej. Każdy czegoś potrzebuje, ale najczęściej nie wie czego...- A ty wiesz? - przerwał mi ojciec.- Tak mi się wydaje.- Odważne założenie. Widzicie zdjęcia z egzotycznych miejsc, wyobrażacie sobie, jak pięknie tam musi być. Słuchacie opowieści, w których wszystko jest pełniejsze i smakuje inaczej. W których dni są niepodobne do siebie, ludzie są szczęśliwsi, a słońce świeci zawsze. Zazdrościcie, marzycie, planujecie, odkładając decyzje na lepszy moment, który jednak nigdy nie nadchodzi. Wasz kalendarz jest zawsze zbyt pełny, piętrzą się trudności, zobowiązania. A czas płynie. Wiedziecie życie, jednocześnie marząc o innym. Każdy by chciał podróżować, mówicie. Każdy by się ze mną zamienił. Niech tak się stanie. Wybrałem trzech moich przyjaciół, którym wiele w życiu zawdzięczam. "Zabiorę cię w dowolne miejsce na świecie - powiedziałem każdemu. - Dokąd tylko chcesz. Przeżyjesz to, o czym od zawsze marzyłeś, zobaczysz miejsca, które zawsze chciałeś zobaczyć. Sprawdzisz się w tym, na co nigdy nie miałeś odwagi. Przekonasz się może, na co cię stać. Ty decydujesz kiedy, dokąd i po co.Ale zdecydować musisz teraz, w tym momencie.Decyduj".