Po dwóch pożarach akumulatorów Boeingów 787 amerykańska Federalna Administracja Lotnicza (FAA) podjęła decyzję o uziemieniu floty dreamlinerów do czasu, gdy zostanie skutecznie przekonana, że ich użytkowanie jest bezpieczne. Problem w tym, że... nie jest bezpieczne, i że zarówno Boeing, jak i FAA dobrze wiedzą o tym już od kilku lat. Właśnie z tego powodu wśród warunków dopuszczenia maszyn 787 do eksploatacji znalazł się zapis o konieczności podjęcia kroków zmierzających do zapewnienia, że akumulatory nie zawiodą. Innymi słowy, producent miał zagwarantować, że systemy ładowania baterii, ich obsługi i ochrony przeciwpożarowej będą adekwatne do specyficznego, towarzyszącego ich użyciu ryzyka. Małe akumulatory litowo-jonowe wszyscy znamy, używamy i cenimy. Bez nich nie działałyby nasze komórki, tablety czy laptopy. Małe, lekkie i pojemne, stały się w ostatnich latach dosłownie niezastąpione. I w ich przypadku zdarzały się jednak przypadki przegrzania, a nawet pożaru. Akumulatory na potrzeby transportu to jednak zupełnie inna para kaloszy i inne zagrożenie. Jak pisze zajmujące się najnowszymi technologiami "MIT Technology Review", litowo-jonowe akumulatory ze względu na wykorzystanie palnych elektrolitów nie mogą być w pełni bezpieczne. Dotychczasowa praktyka pokazała, że bywają niestabilne, przegrzewają się i mogą się zapalić. Ich atutem jest jednak duża pojemność, która przy porównywalnej masie może zapewnić kilkakrotnie więcej energii niż dotychczas stosowane akumulatory. To dlatego mają opinię "zielonego" źródła energii. Przy wyborze akumulatorów dla dreamlinerów zdecydowano się na te o większej pojemności, choć były do dyspozycji i takie, których konstrukcja przy nieco zmniejszonej pojemności zapewnia większe bezpieczeństwo. Duża pojemność była jednak kluczem do zmniejszenia zużycia paliwa, nawet o 20 procent. Producent akumulatorów, japońska firma GS Yuasa, z jednej strony zapewnia, że wyposażyła je w wiele elektronicznych systemów bezpieczeństwa, z drugiej przyznaje jednak, że nieprawidłowy montaż lub obsługa może prowadzić do pożaru. Czy nas, potencjalnych pasażerów tych maszyn, to uspokaja? Jak pisze na swych stronach internetowych dziennik "The Washington Examiner", eksperci ostrzegali przed problemami z tą technologią już w 2009 roku, zanim administracja Baracka Obamy postawiła na to "zielone źródło energii" miliardy dolarów amerykańskich podatników. Litowo-jonowe akumulatory miały napędzać samochody i ciężarówki, zasilać samoloty, a nawet zastąpić inne źródła energii na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Wygląda na to, że w najbliższym czasie nie zastąpią. Setki milionów dolarów przeznaczonych dla kilku firm zajmujących się wdrożeniem tej technologii zdążyły się już jednak ulotnić. Nie jest jeszcze jasne, jakie będą skutki obecnego kryzysu. Nie wyklucza się, że kosztem setek milionów dolarów Boeing będzie musiał wrócić jednak do poprzedniej generacji akumulatorów niklowo-kadmowych. Konkurent na rynku, Airbus, już zapewnia, że litowo-jonowe baterie użyte w jego modelu A 350, który ma trafić na rynek w przyszłym roku, są mniejsze i pracują przy mniejszym napięciu, będą więc bezpieczniejsze. Pozostanie pytanie, czy decyzji o wdrożeniu ryzykownej technologii w lotnictwie nie podjęto zbyt pochopnie? Czy była owocem rzetelnej analizy, czy modnego "ekopolitycznego" chciejstwa? Czy tylko ja mam wrażenie, że znam odpowiedź? Grzegorz Jasiński, RMF FM