Iwona Wcisło, Interia: W książce często nazywa pani swoją ciocię, Stanisławę Leszczyńską, Stasią. Czy podczas naszej rozmowy również mogę używać takiego zdrobnienia?- Oczywiście, że tak.Jaka była Stasia?- Dziś opisałabym ją inaczej niż jeszcze kilka lat temu. Jako dziecko i młoda dziewczyna w okresie dojrzewania, traktowałam ją z dużym respektem. Byłam przy niej skrępowana i trochę się jej bałam. Kiedy przychodziłam do mieszkania cioci w Łodzi przy ulicy Zgierskiej, szybko przemykałam do pokoju jej wnuczek, a moich kuzynek, żeby mnie tylko nie zobaczyła i nie przepytywała. To była osoba, która wiele wymagała od siebie i od innych.Przepytywała?- Dla Stasi bardzo ważna była nauka. Uważała, że tego, co mamy w głowie, nikt nam nie zabierze. A majątek i pieniądze to ulotne sprawy - mogą nam je ukraść, zabrać czy spalić. Dlatego wszystkich nas pilnowała, zaganiała do nauki i odpytywała. To nie były pytania w stylu: "Co tam słychać w szkole, kochanie?" Tylko konkretnie: "Jaki ostatnio miałaś temat?" czy "Opowiedz mi o swojej ostatniej lekturze". Nie istniała dla niej górna granica wieku do nauki. Pamiętam taki obrazek z jej córką Sylwią, wówczas już matką trójki dzieci i lekarką, która obierając ziemniaki, wkuwała słówka z francuskiego. Dlaczego? Bo Stasia powiedziała jej, żeby nie marnowała czasu i podczas obierania uczyła się języka. - Przyznam, że nie wiem skąd mi się ten strach przed ciocią wziął. Przecież moje pierwsze z nią wspomnienie, spotkanie w filharmonii, kiedy miałam 5 lat, jest bardzo przyjemne i ciepłe. Może przyczyną były wspólne psikusy z moimi kuzynkami, które często mówiły: "Żeby tylko babcia nie widziała"? A może coś zupełnie przypadkowego i niewinnego utkwiło w mojej głowie i rozrosło się na tyle, że zaczęłam stawać na baczność w jej towarzystwie? Myślę, że takim obrazem skrzywdziłam ją mocno i dlatego przyszło mi teraz poznać ją lepiej. Najpierw podczas pracy nad filmem "Położna", a potem nad jej biografią. Ciocia zadbała, żebym miała zajęcie (śmiech). A jak teraz pani ją postrzega?- Kiedy wyznałam jednemu z jej synów, że bałam się Stasi, ten zaczął się śmiać i zapytał: "Co ty wygadujesz? Jak to możliwe? Przecież mama to chodząca łagodność". Wtedy zdałam sobie sprawę, że przed wojną ona musiała być pełna ciepła, radości i śmiechu. Jej dzieci taką ją właśnie zapamiętały i nie były w stanie zauważyć, że się zmieniła. Ale może ten obraz widziany oczami miłości był bardziej prawdziwy? Po wojnie i pobycie w obozie ciocia próbowała odbudować normalne życie: wypełnione muzyką, kwiatami i sztuką, dając miłość i radość, ale będąc jednocześnie bardziej milczącą, uważną, przyglądającą się, wymagającą - od siebie i od innych, oraz czerpiącą siłę z wiary. Po tym wszystkim, co przeszła, nie mogła być ciepłą, rozkoszną babunią, bo byłaby wtedy po prostu nieprawdziwa. Z książki wyłania się obraz kobiety, dla której wiara miała ogromne znaczenie. - Stasia stawiała wiarę ponad wszystko. Zgodnie z nią żyła i postępowała. Wielką wagę przywiązywała do modlitwy, która wyznaczała nie tylko rytm jej dnia, ale też domowników oraz gości. Miała wyznaczone godziny modlitwy i każdy, kto był wtedy w domu, musiał się do niej przyłączyć. Jej relacja z Bogiem była niezwykła i bardzo osobista. Stasia wierzyła całą sobą, a pobyt w obozie Auschwitz-Birkenau tylko tę wiarę umocnił. Dla niej punktem odniesienia było przekonanie, że na ziemi jesteśmy tylko na chwilę, a potem czeka nas życie wieczne. Albo i nie. W związku z tym ona nie bała się, że zabiją jej ciało, byleby ducha nie zabili. To pomogło jej przetrwać obozowe piekło. - Co więcej, jako położna w obozie dużą wagę przywiązywała do chrztu dzieci, którym pomagała przyjść na świat. Wiedziała, że mają one niewielką szansę na przeżycie i dlatego robiła wszystko, aby je ochrzcić. Czasami nawet nie pytając matki o zgodę. To miało im zapewnić życie wieczne. Niezwykłe jest, że Stasia niemal nie mówiła o obozie i dopiero przyciśnięta pytaniami o powód wyznała, że nie chce szerzyć nienawiści do Niemców. - To prawda. Ona nigdy nie krytykowała Niemców, a miała wszelkie podstawy, by ich wręcz nienawidzić. Na własne oczy widziała, jak traktowano więźniów, w ramach eksperymentu wszczepiono jej tyfus, zaś jej córka - Sylwia, była tak bita, że cudem przeżyła obóz. A te maleństwa, które zaraz po porodzie szły z matką do gazu, topiono je w beczkach albo umierały z głodu? W filmie jest nagranie, na którym Leszczyńska płacze, kiedy o tym opowiada. Ale po tym całym piekle, nie zaszczepiła nienawiści do Niemców w żadnym z nas. Uparcie powtarzała: "Nie chcę wywoływać nienawiści do narodu niemieckiego. To byli biedni, skrzywdzeni ludzie, ofiary systemu." Leszczyńska poświęciła położnictwu połowę swojego życia. Jak to się stało, że obrała taką drogę zawodową? - Wyobrażam sobie, że szczególną rolę w tym wyborze odegrały dwa wydarzenia z jej życia. Pierwsze miało miejsce na statku, którym 12-letnia Stasia wraz z rodzicami płynęła na emigrację do Brazylii. Była wtedy świadkiem przedwczesnego przyjścia na świat swojej siostry, Marty. Niestety osłabione niemowlę złapało w Rio infekcję i zmarło, kiedy miało 11 dni, co musiało być dla Stasi niezwykle bolesne. Tym bardziej, że nie była to pierwsza śmierć w ich rodzinie - jej mama, Henryka, miała ośmioro dzieci, z których tylko troje przeżyło. Była więc świadkiem bólu i melancholii, jak wtedy określało się depresję, z jakimi zmagała się matka. Drugim ważnym wydarzeniem były narodziny jej pierworodnego syna Bronka - również wcześniaka z małą szansą na przeżycie. Zawierzyła jego życie Bogu i zdarzył się cud - chłopiec przeżył. Każdy z jej synów podkreślał, że ona szaleńczo kochała dzieci. - Musimy też pamiętać, że Łódź, w której mieszkała, była bardzo specyficznym miastem, z największą śmiertelnością wśród noworodków. Ludności przybywało, a akuszerek było o wiele mniej niż w innych miejscowościach. Po pierwszej wojnie światowej, kiedy dotknęła ich ogromna bieda, razem z mężem podjęli decyzję, że wesprze go finansowo, ale nie pracując jak rodzice w handlu, tylko obierając własną drogę. Ponieważ bardzo kochała dzieci, a w Łodzi nie było akuszerek, postanowili, że Stasia odda się ratowaniu dzieci. Myślę, że to wszystko razem spowodowało, że została położną. Niezwykła jest obietnica, jaką wtedy złożyła. - Tak, powiedziała: "Maryjo, Najświętsza Panienko, obiecuję, że jeśli podczas przyjmowania porodu stracę choćby jedno dziecko, zaprzestanę wykonywania tego zawodu". Ciocia była położną przez 35 lat i podczas porodów, które wtedy przyjmowała, nie umarło żadne dziecko. Nawet podczas tych, które odbyły się w strasznych warunkach obozowych. Jak została położną w obozie? - Leszczyńska trafiła do obozu Auschwitz-Birkenau wraz ze swoją córką Sylwią w 1943 roku. Choć w torebce miała zaświadczenie, że jest akuszerką, na początku została przydzielona do najcięższej pracy - wywożenia na taczkach gliny. Kiedy jednak dowiedziała się, że na sztubie położniczej jest wakat, bo akuszerka Klara się rozchorowała, zdobyła się na odwagę, zastąpiła drogę niemieckiemu lekarzowi i płynnie po niemiecku powiedziała, że może ją zastąpić. Została przeniesiona na sztubę położniczą, ale niestety zachorowała na tyfus, którym została celowo zarażona. W międzyczasie wyzdrowiała Klara, więc Stasia, choć gorączkująca i osłabiona, wiedziała, że nie może się poddać i pokazać, że jest chora. Chciała przynajmniej donosić wodę do porodów, byle utrzymać się na sztubie. Tak się stało. Wkrótce Klara została całkowicie odsunięta od obowiązków położniczych, a Leszczyńska zajęła jej miejsce. Ironią losu jest to, że Klara została skierowana do obozu za dokonywanie aborcji, która w Niemczech była wtedy całkowicie zakazana. A w obozie zajmowała się niemal tym samym... - Tak. Dla mnie to wielki paradoks i szczyt hipokryzji. Została skazana za przeprowadzanie aborcji, po czym skierowano ją do obozu, by robiła dokładnie to samo i mordowała dzieci. Wiele z nich utopiła tuż po porodzie w beczce stojącej w kącie, a po wszystkim ich ciała wyrzucała za blok, gdzie rozszarpywały je obozowe szczury. Przyznam, że kiedy przeczytałam "Raport położnej z Oświęcimia", popłakałam się. To, co przeżywały te kobiety, to coś niewyobrażalnego. I w zasadzie nie było tam żadnego dobrego zakończenia - każde było tragiczne dla matki i dziecka. - Podczas pracy nad filmem musiałam zagłębić się w ten temat i było to dla mnie niewyobrażalnie trudne. To, co tam się działo, to po prostu odczłowieczenie. Stasia miała jednak jakieś szczęście w tym wszystkim, bo kiedy została położną na sztubie, przyszła zmiana rozkazów: od teraz dzieciom aryjskim można było wiązać pępowiny po porodzie, zwiększając ich szansę na przeżycie. Niestety dzieci żydowskie nadal miały być zabijane. Do połowy 1943 roku wszystkie dzieci urodzone w obozie były uśmiercane. Podobny los czekał kobiety w ciąży. Od drugiej połowy 1943 roku wszystkie nie-Żydówki miały prawo utrzymywać dzieci przy sobie. - Stasia robiła jednak wszystko, by jak najwięcej dzieci uratować, bo dla niej podział na dzieci żydowskie i nieżydowskie był nie do przyjęcia. Jednakowo przyjmowała wszystkie porody i wiązała wszystkim dzieciom pępowiny - mimo że u żydowskich dzieci było to zakazane. A za każde uratowane żydowskie dziecko mogła zostać rozstrzelana. I tu był najistotniejszy moment - ciocia te dzieci chrzciła. Wypełniała to, co w jej odczuciu było najważniejszym aktem. Niestety, większość z nich czekała później śmierć głodowa. Na 3 tys. przyjętych porodów zaledwie 30 dzieci opuściło obóz. Ważne wydaje mi się też wsparcie, jakiego udzielała rodzącym. Dbała, by mimo całego tego koszmaru wokół, mogły zachować resztki godności i czuły się bezpiecznie. - Tak i to jest takie nieprawdopodobne. Kiedy kobieta rodzi dziecko, chciałaby dzielić się swoją radością z innymi. A one żyły w koszmarze, wiedząc, że ich dzieci są niechciane i zaraz je stracą. W tym piekle spotykały osobę, która okazywała im troskę i dzieliła radość z pojawienia się nowego człowieka. To było niezwykle ważne w całym tym dramacie - chwila radości, którą mogły dzielić z drugą osobą. Podczas porodu Stasia była uśmiechnięta, czuła i pełna ciepła - była dla tych kobiet niemal jak matka. Stąd przydomek, jaki dostała na sztubie - Mama. Kobiety modliły się, by to właśnie Mama przyjmowała ich poród, bo tylko ona dawała dziecku szansę na przeżycie. Wiele z nich podkreślało, że miała wyjątkowo sprawne ręce - na tyle, że kobiety nie odczuwały tak silnego bólu i żadna z nich nie "pękła" podczas porodu. Wszystkie więźniarki relacjonowały, że Stasia do każdego porodu szła z modlitwą na ustach, a kiedy czekała na rozwój wypadków i siedziała przy rodzącej, to odmawiała różaniec. To też dawało im wsparcie, jakiego potrzebowały. Na kolejnej stronie przeczytasz o relacji Stanisławy Leszczyńskiej z Mengele >>