- Moim nadrzędnym celem jest uwolnienie kraju od plantacji i konsumpcji oleju palmowego - napisał w oświadczeniu prezydent Sri Lanki, Gotabaya Rajapaksa i dodał, że wszystkie podmioty, prowadzące uprawy oleju palmowego są zobowiązane do ich stopniowego usuwania. Mają również regularnie zastępować likwidowane pola, przyjaznymi środowisku uprawami, np. kauczuku. Ekolodzy od lat apelują - plantacje oleju palmowego (w szczególności te niecertyfikowane) powinny stopniowo zniknąć z mapy świata, a sam olej to tykająca bomba. Jego produkcja odpowiada za wylesianie ogromnych obszarów (nawet pięć proc. lasów tropikalnych), zabijanie bioróżnorodności i odbieranie zwierzętom schronienia. Szczególnie cierpią na tym orangutany, ale proces ten dotyka również populację słoni i tygrysów. Olej palmowy szkodzi również ludziom, bogaty jest bowiem w nasycone kwasy tłuszczowe, a ich spożycie zwiększa ryzyko chorób układu krążenia. Produkcja oleju palmowego nie pozostaje również bez wpływu na zmiany klimatyczne - kontrolowane pożary na plantacjach uwalniają bowiem ogromne ilości dwutlenku węgla, a nawet sadzy. To jednak nie wszystko... Podczas produkcji oleju do gleby przenikają szkodliwe substancje chemiczne, w efekcie miejscowa ludność traci dostęp do czystej wody pitnej. Decyzja prezydenta wydaje się więc słuszna, choć słychać już głosy, przekonujące, że nie rozwiąże ona do końca problemu. Według niektórych, plantacje oleju palmowego zastąpione zostaną przez uprawy oleju kokosowego czy rzepakowego, a głównym problemem jest niezrównoważona produkcja oleju palmowego, a nie on sam. Lankijski przemysł palmowy jest dziś wart ok. 130 milionów dolarów! Decyzja prezydenta może więc budzić kontrowersje, ale Rajapaksa przekonuje, że jest ona ostateczna, a jego celem jest całkowite uwolnienie kraju od oleju palmowego. Czy w ślad za Sri Lanką pójdą kolejne kraje? Czas pokaże.