Fragmenty: - Trumny będą otwierane, to już pani wie? - pyta Ewę Kopacz Teresa Torańska. - Po co! Dlaczego? - Bo to nasza specjalność, powiem gorzko. Jak nie za rok, to za pięćdziesiąt lat. Dlatego proszę o każdy szczegół pani wyjazdu do Moskwy. Jest ważny. ----------------------------------------------------------- Sobota, 10 kwietnia, rano. Siedzę sobie w Broku nad Bugiem, miło, piękne słońce, moje ukochane miejsce na ziemi. Rodzice kupili tam działeczkę ze 150-letnią chałupą. Rozmawiam z majstrem, który ma przebudować letnią kuchnię, liczymy metry i nagle przybiega Aśka, moja żona: - Słuchaj, rozbił się samolot prezydencki. Pędzę do telewizora. Pierwsze informacje, mało wiadomo, może zaczepił, może coś się stało... Było jasne, że coś się stało. Ale do głowy mi nie przyszło, że coś takiego. Na początku informacje nie były tragiczne. Dzwoni Bronek: - Słuchaj, wsiadam do samochodu i jadę, czy jesteś gotów do pracy? Nawet nie powiedział, o co chodzi. Nie pamiętam dokładnie, zapytał chyba: "Czy jesteś gotów pomóc?". Oczywiście, nie ma o czym mówić. O której będziesz w Warszawie? Umówiliśmy się o czternastej w Kancelarii Sejmu. Złapałem jakąś starą marynarkę, do samochodu i jadę z tego Broku, o czternastej jestem w kancelarii. No i się zaczęło. Został pan szefem Kancelarii Prezydenta RP. Ale przecież pan miał jakąś pracę? No tak. I co? Jeszcze z Broku zadzwoniłem do Jurka Koźmińskiego, mojego szefa w Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności, i mówię mu, że Bronek dzwonił. Zwolnił się pan natychmiast. Urlop bezpłatny. Bo to niepewne? Nie o to chodzi. Nie zastanawialiśmy się, co będzie potem. Może jesteśmy obaj przesądni. A poza tym nie jesteśmy jasnowidzami. Od początku wiadomo było, że umawiamy się na trzy miesiące. Do wyborów. Do nowej prezydentury. Tak się właśnie umówiliśmy. Poza tym pracowałem w urzędach państwowych wiele lat i wiem, co to za praca. Wiem, jakie są koszty. To praca od rana do wieczora, naprawdę bardzo ciężka, choć oczywiście niesłychanie też fascynująca. A ja mam ośmiomiesięczną wnuczkę, drugi wnuk w drodze, Brok nad Bugiem, jestem starszym panem. To jest wyzwanie dla czterdziestolatka, Władek Stasiak był w idealnym wieku... Ma się poczucie misji? W Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności owego poczucia misji doświadczałem w sposób trochę bardziej bezpośredni. Jak robiliśmy nabór dla stypendystów ze Wschodu w ramach dwusemestralnego Programu Kirklanda, sami wybieraliśmy konkretnych ludzi. A potem patrzyliśmy, jak przez te dwa semestry taki jakiś lekko przykurczony człowiek systemu przemienia się... ...w wolnego człowieka. Tak. Nie zapomnę pewnej dziewczyny. Przyjechała pańcia, trzydziestoletnia dama z Białorusi, prawniczka, w karakułach i na obcasie, a wyjechała dziewczyna w dżinsach, nie była już sztywna jak kij, normalna dziewczyna. Na moich oczach się zmieniła. To daje satysfakcję. To nie to samo co te papiery, które tu leżą? (śmiech) Bądźmy uczciwi wobec papierów, te papiery też potrafią kreować bardzo ważną rzeczywistość. Proces legislacyjny, który jest teraz moim głównym zajęciem, jest ważny. Muszę dopilnować, żeby marszałek podpisał to, co musi podpisać, żeby żadne sprawy, które nie powinny leżeć, nie leżały. To jest taki metabolizm państwa. Jeden się nadaje na urzędnika, a drugi nie. Ja się nadaję. Ale czy muszę być urzędnikiem? Bronisława Komorowskiego zna pan od bardzo dawna. Chyba od 1975 roku, poznaliśmy się przy okazji listów w sprawie konstytucji. Mój najserdeczniejszy przyjaciel, świętej pamięci Łukasz Kądziela, z którym chodziłem do podstawówki, do liceum, siedzieliśmy w jednej ławce, poszedł na historię (ja na psychologię) i przez niego poznałem Bronka. Od razu w sobotę wszedł pan do kancelarii? Nie. Dopiero w niedzielę. Ktoś w kancelarii był w panice? Jak przyjechałem do Sejmu, zobaczyłem ostrą krzątaninę. Marszałek zadał mi pytanie, czy zostanę szefem kancelarii. To była kropka nad i. No tak, zostanę, oczywiście. Do wyborów. Pracujemy do wyborów. On jako wykonujący obowiązki prezydenta, ja jako szef kancelarii. 10 kwietnia wieczorem marszałek Sejmu wykonujący obowiązki prezydenta powołał mnie na sekretarza stanu w Kancelarii Prezydenta RP i jednocześnie powierzył obowiązki szefa Kancelarii Prezydenta RP. "Postanowienie wchodzi w życie z dniem podjęcia". Zapamiętałem dwie sytuacje. Jeszcze po południu w sobotę odbyło się spotkanie z panią minister Bożeną Borys‑Szopą, podsekretarzem stanu w Kancelarii Prezydenta, byłą szefową Państwowej Inspekcji Pracy, z panem ministrem Dudą, wiceministrem sprawiedliwości w czasie, gdy resortem kierował Ziobro, byli też chyba minister Łopiński i minister Bochenek. Minister Sasin, czyli urzędujący zastępca szefa Kancelarii Prezydenta, był w Smoleńsku. Bronek zaprosił ich do Sejmu, aby poinformować, że powierza mi obowiązki szefa kancelarii. Pamiętam, że siedzieliśmy przy okrągłym stole w jego gabinecie. Jak to przyjęli? Normalnie. Z kamiennymi twarzami. Powiedziałbym, że byli tacy zastygli. Skamieniali. Wcześniej toczyła się długa dyskusja z ministrem Lechem Czaplą, wczytywanie się w konstytucję. Minister Andrzej Duda interpretował ją tak: marszałek Sejmu nie ma prawa objąć urzędu, ponieważ nie ma oficjalnego potwierdzenia, że prezydent nie żyje, nie ma aktu zgonu. To nawet nie chodziło o sam akt zgonu, bo było jasne, że to jeszcze potrwa parę dni, ale o oficjalną informację ze strony rosyjskiej. Podano informację, że wszyscy zginęli, ale nie powiedziano, że prezydent nie żyje. Bardzo szybko jednak udało się go przekonać, był na tym spotkaniu, nikt nie zgłaszał sprzeciwu. Pan ich znał wcześniej? Tylko panią minister Małgorzatę Bochenek, pracowała wtedy w kancelarii premiera Buzka. Kiedyś staliśmy obok siebie na jakimś konwentyklu, kiedy Janek Lityński dostał order od Lecha Kaczyńskiego. - A ja to pana dyrektora - chyba nawet powiedziała: ministra - znam. Z Kancelarii Prezydenta znałem dobrze Mariusza Handzlika, Pawła Wypycha, słabiej Władysława Stasiaka... Oni zginęli. Pierwsza informacja - pan przejmuje obowiązki... Zastanawialiśmy się wcześniej, jak to ma być: czy pełniący obowiązki, czy szef. Doszliśmy do wniosku, że pełniący obowiązki. Bronek powiedział: - Postanowiłem powierzyć obowiązki szefa kancelarii panu Michałowskiemu. I zaczęliśmy wtedy w sobotę z nimi rozmawiać - że Jacek Sasin wcześniej pojechał samochodem przygotowywać wizytę prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Sasin opowiadał mi później, że bardzo się tam denerwowali, bo nie wiedzieli, jaką zastaną sytuację, że mieli takie poczucie, że Rosjanie mogą próbować jakichś sztuczek, na przykład wyłączą mikrofon. Podejrzewali, że będą próbowali zdyskredytować tę wizytę. Taka była atmosfera i dlatego Sasin pojechał wszystkiego dopilnować. Dlatego wieża nie mogła powiedzieć: zamykamy lotnisko. Myślę, że Rosjanie baliby się tego przy tych wszystkich podejrzeniach. Czy myśli pan, że Rosjanie o nich wiedzieli? No oczywiście, że wiedzieli. To był samolot wojskowy, pilot musiał słuchać rozkazów. Nie mam wiedzy na ten temat. Dlaczego Maciej Łopiński nie pojechał od razu z Jarosławem Kaczyńskim do Smoleńska? Wydaje mi się, że Kaczyński wyjechał dopiero wieczorem. No tak, siedzieliśmy wtedy w Sejmie, kiedy się dowiedzieliśmy, że wynajmuje samolot i leci. A równolegle przecież jechał premier. Każdy mógł lecieć. Lech Kaczyński mówił: jedziesz ty, ty i ty. Podobno Sasin nie poleciał, bo ustąpił miejsce w samolocie Katarzynie Doraczyńskiej, która chciała dłużej zostać z dzieckiem. Zaproponował, że pojedzie samochodem, żeby ona mogła zostać dłużej z tą małą, kilkumiesięcznym dzieckiem. Bo tam się jedzie czternaście godzin. Dziewczyna została z dzieckiem i straciła życie. Pani minister Borys-Szopa mówiła mi: - Mnie też proponowano. Już nie mówiąc o pani Zofia Kruszyńskiej‑Gust, dyrektor gabinetu, która nie poleciała, choć była na liście. Rozmawiał pan z nią? Pani Gust najgorzej zniosła to, że przyszedłem. Najbardziej emocjonalnie zareagowała, jeszcze z nią nie rozmawiałem, nie miałem okazji. W sobotę siedziałem w Sejmie do wieczora. Marszałek przyprowadził mnie do kancelarii następnego dnia. A tu przed gabinetami zdjęcia z kirem, kwiaty i świeczki, dziewczyny w sekretariatach zapłakane, wszyscy w czerni, w dygocie. Wchodziło się jak do krypty grobowej. Zostaliśmy zaproszeni do gabinetu ministra Władysława Stasiaka. Wprowadzała nas dyrektor biura gospodarczego Ela Chodkiewicz, z jej mężem pracowałem w Kancelarii Premiera. Znamy się od lat, jesteśmy po imieniu. W gabinecie Stasiaka marszałek w obecności trzech osób, pana Dudy, pani Borys-Szopy i dyrektora Gwizdały, wręczył mi nominację. I poszedł. No i jesteśmy w gabinecie Stasiaka. A przed drzwiami fotografia, świeczki, kwiaty. Dech mi po prostu zaparło. To była reakcja czysto emocjonalna - nie zostanę tu, nie ma takiej siły. A na biurku papiery? Nie, było puste. Może zresztą zawsze tak było, to byłoby podobne do Stasiaka. A więc mówię: - Elu, tu nie. - To gdzie my cię posadzimy? - Idziemy do ciebie do gabinetu. I będziemy myśleć. Usiadłem przy stole i myślę. To jest jej gabinet. Byłem wtedy sam, po prostu sam. No więc Ela przeniosła gdzieś swego zastępcę z sąsiedniego gabinetu, ja zostałem tutaj. - To mi wystarczy, siądźmy, weźmy papiery, zróbmy spotkanie z dyrektorami w poniedziałek. W niedzielę jeszcze raz byłem w pałacu, nie pamiętam, po co tam pojechałem. Trafiłem na zebranie dyrektorów. Przedstawiłem się, powiedziałem, że bardzo mi przykro, że w takich okolicznościach zaczynamy współpracę. Poprosiłem, żeby każdy powiedział o sobie dwa słowa. Ale atmosfera była tak gęsta, że zaproponowałem spotkanie następnego dnia... Ile osób pracuje w kancelarii? Czterysta-pięćset osób. Aż tyle? To jest inny temat. Od czego pan zaczął? Poprosiłem o listę dyrektorów, podstawowe papiery kancelaryjne, rozporządzenia, statut kancelarii. Sprawdziłem, co trzeba zrobić natychmiast, jakie są terminy. Ktoś się w tym orientował? Pani Jola. Pani Jola Kostecka była sekretarką Władka Stasiaka. Poznałem ją w sekretariacie, były tam dwie panie, ale to pani Jola powiedziała: - No to ja też pójdę z panem. Potrzebowałem kogoś, kto się w tym wszystkim orientował. Wpadliśmy w wir pracy, te pierwsze dni pracowaliśmy w wielkim napięciu. Jeśliby pani zapytała, co robiłem, nie byłbym w stanie tego dokładnie odtworzyć. Przede wszystkim pogrzeby. Czasem trzy dziennie. Spotykałem się z ludźmi, którzy tu pracowali. Ustaliliśmy z Bronkiem, że nie przychodzimy tu robić rewolucji. Jest instytucja w kryzysie i my musimy pomóc jej przetrwać. Nie przychodzimy tu coś zmieniać, zwalniać, przyjmować do pracy. Myśmy nawet tego chyba jakoś specjalnie nie ustalali, to było oczywiste. To pewnie ze względu na pański charakter Bronisław Komorowski zaproponował panu to stanowisko. Nie tylko. Wcześniej proponował mi stanowisko szefa Kancelarii Sejmu, a miałem też propozycję kierowania Kancelarią Senatu. Bez fałszywej skromności powiem, że znam się na tej robocie. Ale to nie znaczy, że muszę to robić. Wtedy mu odmówiłem, był zawiedziony, bo miał prawo przypuszczać, że się zgodzę. Więc potrafię odmawiać. Ale nie w takiej sytuacji. Państwo w potrzebie, Bronek musi wziąć odpowiedzialność, bo go do tego konstytucja obliguje, więc trzeba pomóc. Nie wahałem się ani chwili. Jak pamiętam te moje pierwsze rozmowy w kancelarii, to używałem wtedy takiego zwrotu, może głupiego: "w czym mogę pomóc?". Jak mogę wam pomóc przetrwać ten najtrudniejszy okres? Tak właśnie myślałem i mówiłem. Jedną rzecz marszałek powiedział bardzo jasno: mam być jego łącznikiem z kancelarią. Raz poszedł Duda, ale marszałek powiedział: nie. Duda wystosował potem ten swój słynny list do marszałka, w którym go upominał, że trzeba realizować testament prezydenta. Wracając do niedzieli. Przychodzili dyrektorzy z różnymi sprawami. Płacz był autentyczny. Sekretariaty płakały. Łopiński był w szoku. Rozmawiałem z nim chyba dwa razy. Widziałem, że jest skrajnie wykończony, chory, rozedrgany, powiedział mi, że wszystkie choroby, jakie miał w życiu, teraz go dopadły. Jemu wszystko się zawaliło. Tak jak pani Gust. To byli najbliżsi przyjaciele rodziny. Stasiak był z pierwszego naboru Krajowej Szkoły Administracji Publicznej. Lech Kaczyński, będąc szefem NIK, zrobił genialną rzecz, której żaden minister nie chciał wtedy zrobić, mianowicie zatrudnił u siebie połowę rocznika KSAP-u. Nie bał się wziąć ludzi, których nie znał. Dał im szansę, wychował. To było odważne. Wśród nich był Stasiak. Władek Stasiak był świetnym urzędnikiem, zaczynał w NIK-u, a potem krok po kroku awansował, był ministrem spraw wewnętrznych, szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Związał się z Lechem Kaczyńskim. Każdy się jakoś z kimś wiąże. Dokonał pewnego wyboru politycznego. Stasiak jeszcze w roku 1998 był członkiem służby cywilnej, ale w pewnym momencie awans staje się takim odcięciem od służby cywilnej, przejściem na pozycje polityczne. Stasiak zrobił to prawdopodobnie wtedy, gdy Lech Kaczyński został prezydentem Warszawy, a on jego zastępcą. Później już nie ma odwrotu. Trudno przestać być politykiem. Stasiak przyprowadził tu grupę ludzi, z którymi pracował w BBN, w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych - to są państwowcy. Jeżeli ktoś daje im szansę, żeby zrobili coś dla państwa, to dlaczego oni mają tego nie robić? Gdyby Stasiakowi kto inny zaproponował to stanowisko, też by się pewnie zgodził. Jego poglądy, jak pamiętam, były zawsze dosyć prawicowe. Pierwszy raz spotkałem go w klubie Windsor, takiej okołopampersowej organizacji. Zaprosili mnie tam raz czy dwa i po tym, jak Walendziak i Derdziuk ściągnęli mnie na dyrektora generalnego do Buzka, uchodziłem za takiego podstarzałego pampersa. Miałem z tymi chłopakami bardzo dobre kontakty. Tam było sporo ludzi o nastawieniu, nazwijmy to, państwowotwórczym. W dobrym rozumieniu tego słowa. I w takim otoczeniu obracał się Stasiak. Ale gdyby profesor Geremek wziął Stasiaka do siebie, jego losy potoczyłyby się inaczej, ale też by dobrze pracował. To samo było w PZPR, ale nie każdy się nadaje do partii. Byłem członkiem założycielem Unii Demokratycznej. Ale po dwóch tygodniach, jak zobaczyłem, co moi najzacniejsi koledzy zaczynają wyczyniać, pomyślałem sobie: o nie, to nie dla mnie. Nie umiem podporządkować się dyscyplinie partyjnej. To są te mechanizmy, które zamieniają ludzi w działaczy partyjnych. Rozumiem jakoś nastawienie Jacka Sasina, który mówi: my tu z Lechem Kaczyńskim tyle lat pracowaliśmy razem, a tu w mediach, że on jest głupi, że pijak. Jak mogli tak paskudnie mówić? Oni tu byli jak w rodzinie. To ich gniazdo. Rozumiem ich ból, ich płacz, rozumiem, jaką przeżyli tragedię. Elę Jakubiak znam dwadzieścia lat, była sekretarką Olgi Krzyżanowskiej i Janka Króla. Jacy są ci ludzie w kancelarii? Różni. Tak naprawdę ważne jest podejście do ludzi. Jeżeli się podchodzi do człowieka normalnie, a nie traktuje jak "pisiora", którego trzeba wyrzucić na bruk, to okazuje się, że są w tym człowieku różne fajne rzeczy. Można się dogadać. Mimo różnicy poglądów. Myślę, że potężnym błędem byłby brak umiejętności uszanowania, że ludzie mają różne poglądy, i wykorzystania ich "państwowo". To jest po prostu kretynizm, zwłaszcza gdy dotyka młodych. Tu są jednak nieobsadzone stanowiska. A roboty mnóstwo... Ministrowie zginęli, więc ja robię to, co robili Stasiak i Handzlik. Biuro obsługi zagranicznej marszałka jest w Sejmie. Najtrudniejszy czas, okres pogrzebów, już za nami. Kto organizował mszę na placu Piłsudskiego? Kancelaria Premiera. Nie podejmowałem żadnych decyzji dotyczących tej mszy. A co robiła kancelaria prezydencka? Organizowała pogrzeby swoich pracowników. Każda instytucja zajmowała się pogrzebem swoich pracowników. Czy nie było pomysłu wspólnego pogrzebu, na przykład na Powązkach? Nie. W pewnym momencie miałem wielki dylemat. Wszystkie trumny miały być umieszczone na Torwarze, ale ktoś wpadł na pomysł, żeby nasze trumny zabrać do pałacu. Wahałem się: zgodzić się na to czy nie. Nie chciałem takiego podziału na nasze-wasze, uważałem, że to byłby jakiś zgrzyt. Ale trumny pana prezydenta i pani prezydentowej już były w pałacu, więc wyłom był już zrobiony. Moją rolą było nie dopuścić do napięć. Tak jak teraz moją rolą jest nie dopuścić, żeby kancelaria stała się elementem kampanii wyborczej. Nie było żadnych spięć? Jedno, nie licząc zupełnych drobiazgów. Tu nikt nie myśli, że Ruscy "priziemlili" samolot, nie, tu nikt nie ma takiej wizji. Jest tylko dwóch ministrów chodzących do mediów: Waszczykowski i Sasin. Że Sasin, to zrozumiałe, bo zajmuje się kontaktami z rodzinami, informował więc o postępach prac, jeździł z rodzinami do Moskwy, stał się takim rzecznikiem prasowym tragedii ze strony kancelarii. To on zajmował się pogrzebem prezydenta. Ja miałem zapewnić sprawne funkcjonowanie instytucji. Ale zajmowałem się też pogrzebem prezydenta Kaczorowskiego, bo tak się umówiliśmy. Drogie były te pogrzeby? Nie wiem. Ale czy to takie ważne? Traktują już pana jak swojego czy jeszcze nie? To zależy. Tu jest wiele pokoleń urzędniczych, jeszcze z czasów Jaruzelskiego, Wałęsy, Kwaśniewskiego. To są ludzie, którzy wiele w życiu widzieli. A jak widzą, że ja jestem względnie normalny, to i oni traktują mnie normalnie. Większość - nie wszyscy - rozumie, że nie przyszedłem tu, żeby zrobić im krzywdę. Uważam, że państwo musi dbać o ludzi. Ale prezydent musi mieć ludzi, którzy będą go wspierać. I będzie ich miał. Ale tu są ludzie, których należy zagospodarować w ramach struktur państwa, niekoniecznie na dotychczasowych stanowiskach. Bo oni mają ogromną wiedzę. Pozbycie się ich byłoby szkodliwe dla państwa. Wyłowić najlepszych. To oczywiste, ale nie tylko. Zadbać też o tych, może nie najlepszych, ale "wrażliwych". I to powiedziałem Łopińskiemu. I co? Trudno mu się było ze mną nie zgodzić. ----------------------------------------------------------- Takich dramatycznych rozmów znajdziemy w ostatniej książce wybitnej dziennikarki wiele. Wiedząc doskonale, jak istotne są szczegóły, Torańska dopytuje o nie wszystkich swych rozmówców. Bo ze szczegółów układa się całość. "Smoleńsk" kipi od ludzkich emocji, które nie wybierają barw politycznych i pełen jest detali, które w zależności od spojrzenia znaczą co innego. - Dziennikarz nie musi wszystkiego rozumieć, powinien zapisać również to, czego nie rozumie, by inni wiedzieli jaki jest świat, którego nie dotykają na co dzień - mówiła kiedyś Torańska. Tej zasadzie była wierna także w "Smoleńsku". Autorka "Onych" próbuje zrekonstruować wydarzenia, rozgrywające się przed katastrofą i po niej. Interesują ją zwłaszcza relacje z pierwszych, burzliwych godzin po wypadku. Rozmowy z rodzinami ofiar, urzędnikami państwowymi i innymi osobami, czekającymi na polską delegację w Katyniu, a potem opisy dni, w których do kraju przywożono trumny, są wstrząsające. Torańska próbuje wpisać Smoleńsk w polską tradycję myślenia o wrogach i przyjaciołach, zemście i karze, o patriotach i zaprzańcach, o romantycznym mesjanizmie i losie narodów, o naszym poczuciu wyższości i kompleksie niższości. I o tym, czy faktycznie, jak spytała, prowokujemy nieszczęścia. Słowem, o stanie naszego ducha, historycznego i politycznego, także obyczajowego i psychologicznego, bo "Smoleńsk" to rzecz o zbiorowym Wstrząsie i Pustce. Jest i kolejna strona tej wyjątkowej książki: to próba uchwycenia momentu, chwili emocjonalno-intelektualnej, dziejącej się tyleż "na ulicy", co w gabinetach rządzących, w której to chwili wypadek przestaje być wypadkiem. W której, bez względu na dowody i tłumaczenia, jasne staje się, że nigdy już ten wypadek nie będzie "po prostu" wypadkiem. Zatem: emocje kontra procedury, dramat ludzi i ich rodzin kontra wielka polityka, przeszłość kontra teraźniejszość. I oczywiście przyszłość. - Tragedia pod Smoleńskiem może mieć skutki nieprzewidywalne i wcale nie jestem optymistą - mówił prof. Henryk Samosonowicz. W trzy i pół roku po tragedii słowa historyka są wciąż aktualne. Książka Torańskiej z wielką siłą i precyzją mówi o rozdzierającym dramacie tamtych smutnych dni. Jednak równie ważne, że "Smoleńsk" pomaga, a nawet każe patrzeć trzeźwo i krytycznie. Jak we wstępie do swojej, jak się miało okazać, ostatniej pracy napisała Teresa Torańska: "Z żałobą się nie dyskutuje, ale żałoba nie zwalnia od myślenia". REGULAMIN