A gdyby tak Polaków zamknąć, myślę. Co by z tego wyszło? "Wróżę ze cztery partie, dwa sojusze, spiskową teorię dziejów i zamach stanu" - twierdzi mój znajomy, politolog z wykształcenia, emigrant z wyboru. Bo my, Polacy, należymy podobno do gatunku homopoliticus. Sushi-maki alla Marcinkiewicz Sobota. Siedzę przy kuflu piwa w pewnej japońskiej restauracji w centrum Londynu i zamiast oddawać się przyjemnościom kulinarnym z uniesieniem biorę udział w zażartej dyskusji politycznej. "Czy ktoś z szanownych bankierów nie lanczował ostatnio z Isabelką? No, w City, oczywiście", "A czytaliście, co mają na Pawlaka?", "Granda z tymi brytyjskimi narodowcami i Dywizjonem 303!", "Będziemy raz jeszcze odkopywać Sikorskiego?!". Kiedy z szybkością karabinu maszynowego tłumaczę meandry dyskusji towarzyszącemu nam Japończykowi, podsumowuje krótko: "P-olska i p-olityka nie bez kozery zaczynają się na tę samą literę alfabetu. Jesteście strasznymi zwierzętami politycznymi!" (przy czym w ustach orientalnego kolegi stwierdzenie to graniczy niemal z obelgą). Po krótkiej sondzie wśród międzynarodowych znajomych dochodzę do wniosku, że coś jest na rzeczy. W Europie nie ma większych politykierów od Polaków, tak jak w Internecie nie ma większej ilości blogów niż tych pisanych przez polityków. A jako że na emigracji pewne emocje ulegają zjawisku hiperboli i dewiacji, a w stronę ukochanej ojczyzny patrzy się okiem tyle zatroskanym, co wyostrzonym, najzacieklejszym typem homopoliticusa jest właśnie emigrant. Plotki i pudelki "Przyjechałam do Anglii, żeby uciec od paskudnej polskiej polityki, która wylewała się z każdego kanału telewizyjnego, audycji radiowej i gazety. I po kilku miesiącach za granicą widzę, że dzień zaczynam od czytania poppolitycznych portali i gazet z Polski. Dopiero kiedy z premedytacją odcięłam się od Internetu, złapałam oddech!" - opowiada Agnieszka, koleżanka po medialnym fachu, która na Wyspach spokojnie oddaje się apolitycznemu hobby - fotografii i ogrodnictwu. Znajomi emigranci przyznają się, że dzień zaczynają od poppolitycznej papki. Im bardziej soczysta, tym lepsza. Polityczne pudelki i inne portale służą od rana jak prawdziwy zastrzyk kofeiny. Dla mnie też, przyznaję się bez bicia. Im dalej od ojczyzny, tym bardziej "a propos" jesteśmy najświeższych wydarzeń - czy to kolejny PR-owski akt Palikota, lapsus jednego z Kaczyńskich lub polityczne seppuku Marcinkiewicza. Hitler to był klawy gość Jak czytam w jednym z esejów na temat "brytyjskości", prawdziwi Brytyjczycy o polityce nie rozmawiają. A na pewno nie przy kawie, herbacie i innych trunkach. Także nie w windzie, pociągu, ani tym bardziej - w metrze. Dlaczego? Podobno polityka budzi zażenowanie, bo Brytyjczyk-dyplomata: a) może nie mieć na dany temat nic do powiedzenia, b) nie chce innych nacji obrazić (np. żartami z ich zagranicznych wersji polskich Bliźniaków), c) boi się, że rozmowa zejdzie na temat II wojny światowej, Churchilla czy lady Thatcher. O polityce niechętnie dyskutuje się nawet w Pałacu Westminsterskim, przynajmniej podczas przerw w obradach i w kuluarach, o czym miałam się okazję ostatnio przekonać podczas uroczystego otwarcia Laburzystowskiego Klubu Przyjaciół Polski (z anglosaska: Labour Friends of Poland). Okazja wydawała się przednia, by uciąć polityczną pogawędkę "na poziomie". Niestety, moi brytyjscy rozmówcy unikali schodzenia na tory politykierstwa jak kot kąpieli. Jeden z nich, dostojny starszy pan, przy każdym pytaniu o zbliżające się wybory z uporem maniaka udawał głuchy pień. Drugi, dowcipnie wmanewrował mnie w dyskusję o wyższości cream tea nad zwyczajną popołudniową herbatą. I tyle. Nie miesza się polityki do brytyjskich salonów. A szkoda, bo miałam laburzystom do opowiedzenia ciekawą anegdotkę, wyczytaną na arcyciekawym blogu internauty o nicku Panbond. Według niego, Hitler, zakała historii, mógł być całkiem klawym gościem. Miał podobno stwierdzić pod koniec 1944 roku, że Polacy są najbardziej inteligentnym narodem ze wszystkich, z którymi spotkali się Niemcy podczas wojny w Europie - jedynym, który łączy wysoką inteligencję z niesłychanym sprytem. Ale nic nie powiedziałam. Zatrzymam tę popinformację na kolejne spotkanie towarzyskie w swojskim emigracyjnym gronie. Bo tylko rodak zrozumie, dlaczego Isabel dzwoni do Marcinkiewicza za 25 groszy z Plusa. A Kononowicz wraca z tekstem: "By pieniążki z UE wpływali". A świstak siedzi i zawija? Bo to są kwestie nieprzetłumaczalne na brytyjski. Aleksandra Kaniewska