Zdjęcia z wakacji oglądamy i sortujemy zaraz po ich zrobieniu. Ciśnienie nam skacze, kiedy ktoś przed nami przy wyjściu z metra nie ma przygotowanej kary Oyster. Żyjemy tak szybko, że w pewnym momencie czujemy, że jak nie zwolnimy to zwariujemy. Zmęczeni stylem życia wielkich miast zaczynamy marzyć o tym, aby przeprowadzić się na wieś, piec chleb, uprawiać marchewki i dostrzec, że do szczęścia naprawdę niewiele trzeba. 20 lat temu narodził się ruch namawiający do tego, aby zdjąć nogę z gazu i zwolnić. Włoski dziennikarz w proteście przeciwko otworzeniu McDonalds'a w Rzymie założył organizację slow food, której zadaniem jest bronić regionalnych smaków i potraw. Dzisiaj ruch slow food ma tysiące zwolenników, własne restauracje, wydawnictwa, sklepy. O jego słynnym logo ślimaka marzy niejeden producent lokalnej żywności. W Polsce zaszczyt ten spotkał tylko oscypka. Po slow jedzeniu przyszła moda na slow fashion, tantryczny seks i na cittaslow. Kilka lat temu mieszkańcy Norfolk przypięli do ubrań znaczek z napisem "Nie poganiaj mnie, jestem z Norfolk". Dumnie prezentowali światu to, że jako pierwsi w Wielkiej Brytanii przystąpili do grona cittaslow. Ta międzynarodowa organizacja skupia kilkadziesiąt miasteczek z kilkunastu krajów, w tym 9 z Wielkiej Brytanii i 6 z Polski. O tytuł cittaslow - ten zbitek włoskiego i angielskiego słowa oznacza wolne miasto - mogą ubiegać się miejscowości zamieszkałe przez nie więcej niż 50 tys. mieszkańców. Wolne miasto musi się wyróżniać. Unikalną kuchnią, zabytkami, lokalną sztuką. W idealnych warunkach w cittaslow nie ma miejsca na globalizację bo najważniejsza jest lokalna niepowtarzalności. Mieszkańcy dbają o tradycje, dumnie wskazują na etniczne różnice. Nie kupują w supermarketach bo ich nie mają, poranne zakupy robią w sklepiku prowadzonym przez sąsiada. Mieszkańcy wolnych miast nie jadają fastfoodów, bo uwielbiają gotować i wspierać lokalne restauracje. W Wielkiej Brytanii już kilkanaście lat temu ludzie dostrzegli, że apartament w Londynie, szybki samochód, nieograniczony dostęp do multikin i klubów na dłuższą metę szczęścia nie dają. Zmęczeni miastem dorobieni trzydziestolatkowie zamarzyli o innym planie idealnym. Ucieczka z dużego miasta i stworzenie oazy spokoju na wsi stały się receptą na udane i przede wszystkim tańsze niż w metropolii życie. Polska i jej mentalność jest nadal specyficzna. Być może dlatego, że w tym kraju globalizacja jeszcze się nie przejadła. Głód dobrobytu nie został zaspokojony, a inwestowanie w dobra materialno-pokazowe jeszcze się nie przejadło. Ale nie oznacza to, że Polacy nie ulegają modzie na slow. Reszel to pierwsze polskie miasteczko które od kilku lat może pochwalić się logiem cittaslow. Biskupiec, Bisztynek, Nowe Miasto Lubawskie, Lidzbark Warmiński to kolejne miasteczka należące do Międzynarodowego Stowarzyszenia Miast Cittaslow. Jednak życie ludzi tych miasteczek nie zmieniło się wiele z momentem wstąpienia do elitarnego grona wolnych miast. Mieszkańcy nie poświęcają każdej wolnej chwili na delektowanie się zabytkami, bo mają ich niewiele i w większości są w opłakanym stanie. Nie rozkoszują się lokalnymi smakami, bo z reguły nie mają funduszy na wysiadywanie w przytulnych restauracjach. Aby mieć z czego żyć nadal muszą uciekać do dużych miast czy imigrować za granicę w celach zarobkowych. Logo cittaslow jest jednak świetnym wabikiem na turystów i ciekawym pomysłem na to, aby zachęcić mieszkańców dużych miast do tego, aby zamiast Kazimierz nad Wisłą w weekend odwiedzili np. Reszel. I przynajmniej przez dwa dni mieli złudne wrażenie, że czas zatrzymał się w miejscu. Joanna Biszewska