Prezydent Obama wykazał chwalebną "umierenność" (umiarkowanie ani spolegliwość nie oddają znaczenia tego słowa po rosyjsku) - powtarzają za Dmitrijem Miedwiediewem. I na wszystkie sposoby odmieniają opinię o tym, jak to nowa administracja amerykańska liczy się z Rosją, jaką to potęgą globalną jest Moskwa. I jak świetnie sobie radzi z kryzysem, którego zakończenie równie triumfalnie odtrąbiono w rosyjskich mediach. Wbrew opinii niektórych komentatorów nie jestem rusofobem. Ale taka radość w Moskwie niczego dobrego dla nas nie wróży. Przyznaję, że nie spodziewałem się aż takiej reakcji na sprawę tarczy. Bo przecież już od wielu tygodni, jeśli nie miesięcy, było wielce prawdopodobne, że Amerykanie wycofają się z tego projektu. Mówiąc szczerze: nawet szczególnie się tym nie martwiłem, gdyż - jak pisałem w tym miejscu wiele miesięcy temu - z naszego punktu widzenia ważniejsze od tarczy, mającej bronić Stanów Zjednoczonych przed mało prawdopodobnym atakiem Iranu, były dla nas baterie "Patriotów". Po pierwsze dlatego, że ich zadaniem ma być obrona Warszawy, a po drugie, i najważniejsze, że ich rozmieszczenie w Polsce jest przekreśleniem niepisanej umowy rosyjsko-amerykańskiej o nierozmieszczaniu tej broni na obszarze nowych państw członkowskich NATO. Krótko mówiąc umowa o tarczy, z mocnym podkreśleniem sprawy polskiej obrony przeciwrakietowej, była stwierdzeniem Waszyngtonu: Polska jest dla nas ważniejsza od Rosji! Zerwanie umowy, w symbolicznym dniu 17 września wygląda na rewanż za ogłoszone przez nas 4 lipca wycofanie się z Iraku. Ale, co gorsza, jest potwierdzeniem obaw, że administracja prezydenta Obamy wróciła do polityki "Russia first". I o ile brakiem instalacji w Redzikowie martwię się umiarkowanie, o tyle oczywistym trumfem politycznym Rosjan dużo bardziej. Nie chodzi wyłącznie o prztyczek wymierzony Polakom i Czechom. Konsekwencją amerykańskiej decyzji, ogłoszonej w takim a nie innym terminie, jest również umocnienie przekonania Ukraińców czy Bałtów, że nie mają co liczyć na potężnego sojusznika zza oceanu. W perspektywie wyborów ukraińskich wzmacnia to kandydata pro moskiewskiego, a w perspektywie potwornie głębokiego kryzysu na Litwie, Łotwie i w Estonii wzmocni zwolenników szukania specjalnych stosunków z Rosją, nawet kosztem pogłębiania integracji europejskiej. A jeśli już szukania wsparcia w Europie to raczej w obozie przyjaciół Rosji (Niemcy, Francja, Włochy) niż państw bardziej wobec Moskwy krytycznych. Ważne jest bowiem nie tylko to, iż Amerykanie wycofali się z projektu tarczy. To - powtórzę - najmniejsze nieszczęście. Ważniejszy jest czas i styl, w jakim to zrobili. Nikt nie zmuszał Obamy, żeby ogłaszał decyzję - spodziewaną i sygnalizowaną w kampanii wyborczej - akurat przed wyborami ukraińskimi, które mogą mieć kluczowe znaczenie dla przyszłości tego kraju i w czasie, gdy Białoruś Łukaszenki próbuje uciec spod rosyjskiej dominacji. Obama powiedział: "nie liczcie na Amerykę". My w Warszawie sobie poradzimy, zwłaszcza jeśli zostanie spełniona obietnica instalacji "Patriotów". W jakimś sensie będziemy mogli nawet powiedzieć "tarcza z wozu, koniom lżej". Ale w perspektywie polityki ogólnoeuropejskiej ta decyzja jest szkodliwa, bo mówi Europie, szczególnie jej środkowej i wschodniej części: "radźcie sobie sami, my mamy ważniejsze sprawy". Fakt, że taki komunikat Waszyngton wysyła w okrągłą rocznicę wybuchu II wojny światowej, kiedy przypominamy sobie kolejne zdrady sojuszników zachodnich, a także to, iż Obama ignoruje nie tylko uroczystości na Westerplatte, ale nawet okrągłą rocznicę upadku muru berlińskiego, oznacza jedno - samotność Europy. Oznacza obawę, którą kiedyś sformułował chyba prof. Lewicki, że Obama będzie dla polityki amerykańskiej tym, czym Gerhard Schroeder stał się dla niemieckiej - destruktorem polityki, zwracającej uwagę na wartości, zamienionej na samobójczo czysty pragmatyzm. Tarcza antyrakietowa, sama w sobie będąca problemem drugorzędnym, stała się symbolem. I z porzucenia tego symbolu, poza Moskwą, nikt w Europie cieszyć się nie powinien. Jerzy Marek Nowakowski