5 marca w Toruniu w godzinach południowych znaleziono na skutej lodem Wiśle dwa martwe łabędzie. Przeprowadzone jeszcze tego samego dnia badania weterynaryjne potwierdziły przypuszczenia: ptaki były zakażone groźną dla człowieka odmianą wirusa ptasie grypy H5N1. Na Polaków padł blady strach. Na nic zdały się apele ministra zdrowia Religi, że ryzyko zachorowania na tą chorobę wśród ludzi jest nikłe, a wirus ginie w temperaturze 70 st. C, czyli podczas np. gotowania czy smażenia. Na nic heroiczny wyczyn ministra rolnictwa Jurgiela, który owego feralnego dnia publicznie zapewnił, że zje na obiad kurczaka, by udowodnić, że nie ma się czego obawiać. Trudno się dziwić obawom Polaków, skoro mimo uspokajających słów padających z ust ministrów, na ekranach telewizorów zaniepokojeni widzowie mogli na własne oczy zobaczyć sceny niczym z filmu "Epidemia" Wolfganga Petersena: przebieg akcji dezynfekcyjnej Torunia przeprowadzanej przez policjantów poubieranych w specjalne kombinezony i maski ochronne, wyludnione ulice miasta, na których rozłożono maty odkażające, czy wreszcie wytyczenie w promieniu 3 km od miejsca, w którym znaleziono łabędzie tzw. strefy zapowietrzonej. Atmosferę podgrzały zapowiedzi zwołanego w pośpiechu sztabu kryzysowego dotyczące wstrzymania w mieście ruchu tranzytowego oraz przystąpienia w skali krajowej do kontroli zakładów uboju i przetwórstwa drobiu. O tym, że sprawa jest naprawdę poważna utwierdziło wszystkich ponadto przybycie w tempie ekspresowym na miejsce znalezienia ptaków zatroskanego losem Torunian premiera Kazimierza Marcinkiewicza. Wszystko to wystarczyło do wybuchu w kraju swoistej ornitofobii, przejawiającej się w ograniczeniu przez wielu spożycia drobiu i jajek, niszczeniem bocianich gniazd, paleniem gołębników, a niekiedy nawet samodzielnym uśmiercaniem kanarków, a nawet psów i kotów, które, jak wierzono, były nosicielami groźnego wirusa. Działania te były wyrazem przesadnej i nieuzasadnionej ostrożności. - Żeby zarazić się od ptaków, trzeba by albo zjeść je na surowo, albo grzebać w ich odchodach gołymi rękoma i potem się nie myć - przekonywał znany ornitolog z Uniwersytetu Szczecińskiego dr Dariusz Wysocki. Po miesiącu okazało się, że strach ma wielkie oczy. Wprawdzie już w tydzień od toruńskiego odkrycia pojawiły się doniesienia o kolejnych ogniskach wirusa H5N1 wykryte u łabędzi w Świnoujściu, Kostrzyniu nad Odrą i Bierutowie, to jednak wobec nieodnotowania wśród ludzi żadnych przypadków zakażenia się wirusem, niepokój stopniowo ustąpił, tak że dzisiaj mało kto pamięta jeszcze o marcowej "epidemii". Michał Stempij