Henryk Indyk, rybak z Helu z prawie 40-letnim stażem, pokazuje specjalne zezwolenie połowowe. W tym roku na dorsza nie popłynie, bo zakaz jego połowu wprowadzony w lipcu 2019 r. Komisja Europejska przedłużyła do końca tego roku, wskazując, że odbudowa stada wschodniego może potrwać nawet do 2024 r. Łososia rybak może złowić 270 sztuk, na połowy śledzia i szprota, których nie prowadził nigdy, zezwolenia nie dostał, nie ma tzw. bazy historycznej. - Dorsza będę mógł wyłowić jako tzw. przyłów, przy okazji połowów innej ryby, np. flądry, trochę powyżej tony, ale to jest nic! Za 270 sztuk łososia otrzymam 40-50 tys., nawet na ZUS nie wystarczy, a gdzie wypłaty, remonty, paliwo? Załoga mojego kutra liczy pięć osób: trzech współwłaścicieli i dwóch załogantów. Żeby eksploatacja 17-metrowej jednostki się zwróciła, limit powinien wynosić 80 ton dorsza. Takich kwot nie było nigdy. Nie mówię, że zakaz połowów nie jest zasadny, dorsza rzeczywiście w Bałtyku nie ma. Wielu innych rybaków jest w podobnej sytuacji. Przychodzimy na kuter rano, pokręcimy się, pogadamy i wracamy do domu. Wśród rybaków narastają marazm i zniechęcenie. - W tej chwili nie mogę nawet kutra zezłomować, bo żeby dostać rekompensatę, muszę przez ostatnie dwa lata mieć 180 dni połowowych, a tyle nie uzbieram - mówi Henryk Indyk. - Zresztą żal mi go kasować, jest dobrze wyposażony, niedawno kupiłem radar, kompas satelitarny, autopilota. Sprzedać też nie mogę, bo nikt nie kupi jednostki z tak małym limitem. Rozpuścić załogę żal, to doświadczeni ludzie - wyjaśnia. - Pod koniec lutego wybiorę się na łososia, wystarczy jeden rejs i to wszystko. Urodziłem się w Helu, średnią szkołę rybacką skończyłem w Darłowie. W 1977 r. ojciec kupił łódź wiosłową, w 1980 r. - łódź motorową, a w 1984 r. - kuter zarejestrowany jako "Hel 23", na którym do dzisiaj łowię. Dorabialiśmy się pomału, kocham to, co robię. Henryk Indyk zaznacza, że byłby hipokrytą, gdyby powiedział, że Unia nic mu nie dała. - Dostałem dofinansowanie na tzw. dywersyfikację zawodową. Z tych środków i kredytu postawiłem hotelik na sześć pokoi, dopiero go wykańczam. Korzystałem też z dofinansowania na zakup sprzętu nawigacyjnego. Ale mam żal do unijnych decydentów, że traktowano nas nierówno, że nie zastopowano połowów paszowych na Bałtyku, że nie dbano o nasze morze, jak należy. Kto niszczy Bałtyk Od wejścia Polski do UE rybacy protestowali niemal co roku. W grudniu 2004 r., gdy pisałam tekst "Polski rybaku, broń się sam", domagali się powołania komisji sejmowej do zbadania działań Departamentu Rybołówstwa, należącego wówczas do Ministerstwa Rolnictwa. Aby wstrząsnąć elitami, grupa rybaków z Ogólnopolskiego Komitetu Protestacyjnego z Grzegorzem Hałubkiem z Ustki na czele, dziś doradcą ministra gospodarki morskiej i żeglugi śródlądowej Marka Gróbarczyka, zagroziła zarejestrowaniem swoich jednostek pod banderą szwedzką. Ostatecznie do tego nie doszło. Już wtedy jednym z powodów niezadowolenia były niskie limity połowowe na dorsza i nierówne traktowanie rybaków - szwedzcy mieli większe kwoty połowowe niż polscy. Obawy rodził też Sektorowy Program Operacyjny na lata 2004-2006, który miał dostosować nasze rybołówstwo do malejących zasobów. Zakładał zezłomowanie 40 proc. naszej floty rybackiej, kasację wymuszały małe limity, 24-27 ton dorsza rocznie na kuter. - W 1982 r. 1,4 tys. łodzi i kutrów łowiło 120 tys. ton dorsza. Dzisiaj ta sama ich liczba może wyłowić tylko 16 tys. ton, jak przewiduje unijny limit - mówił mi w 2004 r. Marek Gzel, rybak z Kołobrzegu. Michał Kohnke, który zezłomował kuter w 2006 r., do dziś przeżywa ten fakt: - To moja osobista tragedia. Rybę w Bałtyku łowili moi pradziadowie, dziadowie, ojciec. Zdecydowałem się na ten krok, bo nie chciałem być dłużej zakładnikiem biurokratycznych absurdów. Za rekompensatę za skasowany kuter otworzyłem inną działalność, odszkodowania za sprzęt rybacki wart ok. 1 mln zł nie dostałem, jego część rozdałem. W "Wiadomościach Rybackich" z września 2008 r. czytamy, że na pytanie, czy redukcja floty pozwoliła na dostosowanie się do istniejących zasobów, aż 78 proc. rybaków odpowiedziało "nie". Uwag było wiele. "Skandalem można nazwać promowanie kasacji prawie nowych jednostek. Jest to po prostu przestępstwo czynione przez biurokratów z UE i ubezpieczane przez polski rząd", skarżyli się rybacy. Podkreślali, że kryteria selekcji jednostek przeznaczonych do skasowania były złe, o wiele trudniej było skompletować dokumenty potrzebne do wycofania starej jednostki niż nowej. Po złomowaniu protesty i przepychanki trwały nadal. W 2007 r. za rzekome przełowienia polscy rybacy zostali objęci półrocznym zakazem połowu dorsza. W latach 2009-2011 wprowadzono tzw. trójpolówkę, jedna trzecia floty mogła łowić dorsza, dwie trzecie otrzymywało rekompensaty, a decydowało losowanie. W latach 2012 i 2013 odbyły się kolejne protesty przeciw polityce połowowej UE. We wrześniu 2017 r. rybacy zwrócili się do Ministerstwa Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej o uznanie Bałtyku za obszar katastrofy ekologicznej. Resort wysłał polskie stanowisko do unijnego komisarza, domagając się okresu ochronnego w czasie rozrodu dorsza na całym Bałtyku oraz ograniczenia połowów paszowych. "Populacji dorsza zagrażają prowadzone na gigantyczną skalę połowy przemysłowe (tzw. paszowe), które niszczą ekosystem Bałtyku", napisano. Przypomniano też, że "polscy rybacy nie używają narzędzi ciągnionych w strefie sześciu mil morskich, zaakceptowali zakaz połowu szprota od 11 czerwca do 10 października w celu zachowania bazy pokarmowej dorsza. Dodatkowo, by zapewnić pokarm dla dorsza, wprowadzono kwotę połowową na tobiasza i dobijaka". O bardziej zdecydowane działania w zakresie ochrony Bałtyku apelował minister Gróbarczyk w lipcu zeszłego roku. Podkreślał, że rozporządzenie KE o zakazie połowów dorsza tylko na wschodnim Bałtyku jest niewystarczające: "Stoimy na stanowisku radykalnych zakazów i całkowitego ograniczenia połowów na Bałtyku dla wszystkich gatunków, nie tylko dorsza". Michał Kania, rzecznik MGMiŻŚ, mówi, że dotąd nie było żadnej oficjalnej odpowiedzi na polskie monity. Odbyły się jedynie spotkania z unijnym komisarzem ds. środowiska, gospodarki morskiej i rybołówstwa Karmenu Vellą, które wiele nie wniosły. Poza tym unijny zakaz połowu dorsza na wschodnim Bałtyku to działanie PR-owe, żeby pokazać, że cokolwiek się robi. - Uderza on w małych i średnich rybaków, podczas gdy lobby paszowe powiązane z politykami krajów takich jak Dania czy Szwecja ma się dobrze. Nasi dziadowie brali z morza łyżeczką Przed wejściem do Unii mieliśmy 1426 jednostek rybackich. Po złomowaniu zostało 871:217 kutrów oraz 654 łodzie motorowe i wiosłowe. Średni wiek kutrów na koniec roku 2007 wynosił niemal 39 lat, a łodzi niemal 23 lata. Najliczniejsza grupa kutrów to jednostki mające 15-17,9 m długości. - Konwencja gdańska z 1972 r. zabraniała wchodzenia na Bałtyk jednostkom większym niż 30 m - przypomina Michał Kohnke. - Mój dziadek, gdy pod koniec lat 60. zobaczył 24-metrowy kuter, był przerażony. Powtarzał, że to będzie klęska dla tego morza. Pierwszy raz takie potężne jednostki zobaczyłem w 2004 r. 64 kutry wpłynęły na nasz teren jednego dnia. Łowiły w tukę, dwa kutry ciągnęły sieć. A wszystko dyktował popyt na mączkę rybną używaną do produkcji pasz, bo po wybuchu choroby szalonych krów (BSE) od 1999 r. wprowadzono w Europie zakaz stosowania w paszach dla bydła mączki mięsno-kostnej. - Wchodziliśmy do Unii z obawami, że przegramy z większymi, jednak nie przypuszczaliśmy, że stanie się to tak szybko - dodaje Henryk Indyk. - Do 12 mil od brzegu są wody terytorialne, dalej są nasze wody ekonomiczne, gdzie zawsze były najlepsze łowiska, to na nich pojawiły się paszowce. Do 2004 r. nie wolno było łowić tam obcym kutrom. Rybak wchodzi na stronę internetową MarineTraffic, która pozwala na śledzenie ruchu statków. 23 stycznia 2020 r. sprawdzamy objęty zakazem połowu dorsza wschodni Bałtyk, szukając wielkich jednostek do połowów przemysłowych. - Zaraz pokażę pani "Szweda" - zapowiada. Gdy najeżdża kursorem na niebieską strzałkę, wyświetlają się wszystkie dane jednostki "Clipperton": długość 63 m, GT (tonaż) 1400. - To wyporność 30 naszych kutrów - ciągnie rybak. - 7,5 m zanurzenia, do Helu nie wejdzie, jest za duży. Statek został zbudowany w 2017 r. w Polsce dla armatora szwedzkiego. Dalej mamy "Westfjord", 42 m długości, i "Stellę Novą", 1023 GT, też zbudowaną w Polsce, oraz "Polar" - 62 m, 1211 GT. Michał Kohnke podkreśla, że po przejściu takiej jednostki pozostaje w morzu pustynia. - Nasi ojcowie brali z morza łyżeczką, a nie chochlą. Były siatki na każdy rodzaj ryby, chroniono tarliska. Gdy przychodził okres połowowy, tzw. zimówka, łowiono. A nie że ryba jest mordowana non stop. - To jest proteza, a nie rozporządzenie - komentował w lipcu zeszłego roku unijny zakaz połowu dorsza w stadzie wschodnim Grzegorz Hałubek. - Jeżeli nie zamkniemy połowu innych ryb, to prawdopodobnie młode dorsze będą rywalizować o pokarm, którego nie ma, bo przecież to pożywienie wciąż jest odławiane. - Wprowadzono zakaz połowów dorsza, a można łowić śledzia i szprota. Jaki to ma sens, jeśli pokarm dorsza łowi się dalej? - pytał Jan Omylak z Port Fish w Darłowie. W 2019 r. połowów paszowych na swoich wodach zabroniła Dania.