Mój szef wysłał mi maila z listą dokumentów, jakie należy wypełnić, oraz instytucji, które należy odwiedzić, żeby zalegalizować pobyt w Republice Federalnej Niemiec. "Powinnaś się zmieścić w trzech przyjazdach" - napisał. Mój szef, Francuz, nie wziął jednak pod uwagę, że co stara Unia, to nie nowa, a w ogóle to kto powiedział, że istnieje tylko jedna kategoria obcokrajowców? Wkrótce dowiedziałam się, że nasi zachodni sąsiedzi rozróżniają ich co najmniej cztery, a już ja i mój szef na pewno nie należymy do tej samej... Pierwszy "przyjazd" odbył się w miarę gładko Jako pierwszy na liście szefa znajdował się Urząd Miasta, gdzie po ok. 30 minutach czekania pani w okienku przyjęła mnie i przybiła stempel tam, gdzie trzeba. Zostałam oficjalnie zameldowana jako mieszkanka miasta Frankfurt. - W ciągu 3 dni prześlemy dokumenty do Urzędu Obcokrajowców. Proszę się tam zgłosić - usłyszałam. - Dobrze, a co powinnam tam dostarczyć i gdzie się później zgłosić? - Nie wiem, za 3 dni wyślemy dokumenty, we wtorki Urząd do Spraw Obcokrajowców jest nieczynny. To wszystko - odburknęła pani w okienku, wyraźnie zirytowana. Drugi "przyjazad. Odwiedzam Urząd do Spraw Obcokrajowców, pozycja numer dwa wg listy mojego szefa. W czwartki otwarty jest od 13:00 do 18:00. W koszmarnym deszczu brnęłam ulicą Mainzer Landstrasse, a kiedy numery domów zaczęły zbliżać się do 323, podniosłam głowę i zbaraniałam: przed nieopodal stojącym budynkiem wił się na ulicy ogon skłębionych chaotycznie ludzi! Ogon, a raczej ogonisko, ciągnęło się wzdłuż i w poprzek ulicy przez jakieś 100 metrów. Musiało w nim stać co najmniej 200 osób! W tłumie mieszały się wszystkie języki, a liczne galabije, turbany i chusty na głowach kobiet nadawały ulicy lekko orientalnego zabarwienia. Przebrnęłam do drzwi wejściowych przez wzburzony moim zachowaniem tłum. Przy zamkniętych od wewnątrz drzwiach warował ochroniarz... Zastukałam, a kiedy uchylił drzwi, wcisnęłam się cokolwiek bezczelnie do środka. - Słucham panią? - usłyszałam. - Dzień dobry! Ja chciałam pobrać numerek.... (Studiowałam przez kilka lat w Niemczech wiem, że w tym kraju panuje porządek, a do jego utrzymania niezbędnie potrzebny jest numerek.) - Numerek? - zapytał pan ochroniarz z wielce ironicznym uśmiechem. - A widzi Pani tę kolejkę przed drzwiami? Oni wszyscy stoją po numerek! No taaak... - To chyba jakiś żart, proszę pana! A co się stało z tym słynnym niemieckim porządkiem? - poczułam jak ogarnia mnie wściekłość. O 18:00 odjeżdżał mój pociąg powrotny na lotnisko, była 13:15, zanosiło się na to, że stracę bezowocnie dzień i firmowe pieniądze. - Też bym chciał wiedzieć, a teraz proszę się łaskawie ustawić w kolejce - odpowiedział ochroniarz. Ku zadowoleniu tłumu wróciłam się i ustawiłam w chaotycznym ogonku. Po dwóch godzinach zaciekłej walki, z użyciem łokci i parasola, w celu uniemożliwienia kolejnym muzułmańskim kobietom próby zgniecenia mnie i przepychania się do przodu z pominięciem kolejki (częściowo bezskuteczne zadanie, co chwila któraś z nich przepychała się do przodu i wchodziła do środka z kolejną falą "auslanderów", wpuszczanych przez ochroniarza) wreszcie udało mi się wejść do budynku i stanąć przed kantorkiem i obliczem pani, dokonującej wstępnej selekcji i przydziału numerków. Kiedy wyjaśniłam jej, że chciałabym złożyć wniosek o kartę pobytu, pani zapytała, czy posiadam już pozwolenie na pracę w Niemczech. Kiedy usłyszała, że nie, nie pomogły wyjaśnienia, że według mojego szefa nie potrzebuję pozwolenia na pracę, by zarejestrować się w tym urzędzie. Pani zacięła się na jednym słowie: "Arbeitsamt"! Trudno. Poprosiłam ją więc o adres Urzędu Pracy i w strugach deszczu, wściekła jak osa, potruchtałam na ulicę Fisherfeldstrasse 10. Tego mój szef na dzisiaj nie przewidział. Uprzejmy pan w "Informacji" zapytał mnie, skąd jestem i po otrzymaniu odpowiedzi wręczył plik odpowiednich formularzy do wypełnienia oraz karteczkę z numerami pokojów, do których należy się zgłosić. Kazał wjechać na trzecie piętro i oczywiście pobrać odpowiedni numerek. Na karteczce widniał następujący podział: "1. Wschodnia i Południowa Europa, z wyjątkiem Turcji, Polski i Rumunii, a także Jugosławia i Erytrea (2 numery pokojów). 2. Kraje Pozaeuropejskie (2 numery pokojów). 3. Turcja, Polska, Rumunia, Maroko, Tunezja, Wietnam, Pakistan, Sri Lanka, Bezpaństwowi, Niewyjaśnione (2 numery pokojów)". Po prostu świetnie! Od razu poczułam się jak obywatel Unii. Za to minęła mi już wściekłość i teraz już tylko zrezygnowana pojechałam na trzecie piętro. Pobrałam numerek i usiadłam przed odpowiednim drzwiami. W poczekalni byłyśmy tylko ja i jeszcze jedna kobieta. "Tym razem pójdzie szybko" - pomyślałam. Po piętnastu minutach czekania zapytałam się kobiety, czy ktoś jest w środku i czy nie należałoby może zastukać? - Nieee... Oni sami otwierają i proszą do środka. Po kolejnych 15 minutach drzwi uchyliły się i usłyszałam mój numerek. Weszłam do środka. Młody człowiek zapytał mnie po niemiecku, z obcym akcentem, o co chodzi? Wyjaśniłam, że chciałabym otrzymać kartę pobytu i potrzebne jest mi pozwolenie na pracę. Pan pokiwał głową i kazał wyjaśnić sobie wszystko dokładnie. Rozmowa zaczęła przypominać śledztwo, w którym ja byłam oskarżoną... W trakcie rozmowy pan zgromadził na swoim biurku kolejny plik papierów do wypełnienia przez mojego pracodawcę. Jeden z nich był formularzem, w którym należało wykazać moje specjalne kwalifikacje i uzasadnić, dlaczego oraz w jakim stopniu przewyższają one kwalifikacje pracowników na rynku niemieckim. Następnie, mówiąc po niemiecku z dużo gorszym, obcym akcentem niż ja, pan pouczył mnie, że w Niemczech 4,5 miliona osób jest bez pracy i żebym sobie nie wyobrażała nie wiadomo czego. I w końcu kazał mi wyjść i poczekać na zewnątrz, bo on musi się skonsultować jeszcze ze swoją szefową... Wyszłam. Spojrzałam na drzwi. Obok numeru pokoju widniało jego nazwisko o ewidentnie słowiańskim brzmieniu... "Czech albo Słowak" - pomyślałam. No tak... Po kolejnych 15 minutach czekania zostałam ponownie wezwana do środka, pan podał mi ten sam plik papierów, który wcześniej zgromadził na biurku, i kazał zgłosić się z tym po wypełnieniu przez pracodawcę. Chyba jednak nie skończy się na trzech "przyjazdach". Na lotnisko dobiegłam w ostatniej chwili, szczęśliwa, że choć na kilka dni opuszczam "starą" Unię, w której swoją drogą Polak nareszcie traktowany jest równo... Na równo z obywatelem Rumunii, Maroka, Tunezji, Wietnamu i...Sri Lanki. NIKA