Obama dość wyraźnie wyszedł na prowadzenie w sondażowym wyścigu prezydenckim. Komentatorzy podkreślają, że zwycięstwo może mu odebrać tylko efekt ukrytego rasizmu Amerykanów. Ukryty rasizm - brzmi to dosyć okropnie. W głowie natychmiast zapala się światełko. Aha, kolejny przejaw poprawności politycznej. Pamiętam, jak kiedyś siedząc ze znajomymi w barze w Arizonie i rozmawiając z nimi - po polsku -, powiedziałem coś w rodzaju: "jakoś mało Murzynów jest tutaj". Moi rozmówcy złapali się za głowy i z miną taką, jakbym właśnie zdradzał publicznie tajemnicę budowy bomby atomowej, zaczęli mówić abym broń Boże nie używał takich rasistowskich określeń, bo jeśli ktoś usłyszy, będziemy mieli kłopoty. Ta scenka uświadomiła mi, jak silny jest terror poprawności politycznej w USA. Bo co z rozumienia polszczyzny. To w tych samych Stanach przekonałem się, iż możliwe są niemiłe niespodzianki. Jadąc z kolegą nowojorskim metrem w sposób niewątpliwie rasistowski komentowaliśmy fakt, że jakiś Murzyn zajął nam ostatnie miejsca siedzące. Brzmiało to mniej więcej tak: "Człowiek nawet nie może usiąść, bo jakiś asfalt się tu rozpiera". I usłyszeliśmy z ust Murzyna sformułowanie w mowie Mickiewicza świadczące o głębokim zrozumieniu ducha języka polskiego - "tylko k... nie asfalt". Okazało się, że trafiliśmy na czarnoskórego męża Polki z Greenpointu. Szczęśliwie nie dostaliśmy po pyskach, ani nie staliśmy się ofiarami donosu, bo jeszcze wtedy Polacy mieli w Ameryce opinię dzikusów nie rozumiejących, że nie ma żadnego "asfalta" ani Murzyna, tylko jest Pan Afroamerykanin. Osobnik bez koloru skóry, za to na pewno lepszy od białego. Tak, tak, to nie paradoks. Rasizm w wykonaniu czarnoskórych był co najmniej tolerowany. W wykonaniu białych uznawany był i jest za wykroczenie kasujące osobę publiczną. Z drugiej jednak strony miliony zwykłych Amerykanów widząc wprowadzających się do ich dzielnicy czarnoskórych czym prędzej sprzedawało dom i wynosiło się gdzie indziej, albo fundowało szlaban na wychodzenie z domu córce, która miała chłopaka Murzyna. I oczywiście w wyborach głosowało na białego mężczyznę. Wystarczy spojrzeć na telewizyjne transmisje z obrad Senatu USA. Ani czarnoskórzy, ani kobiety nie stanowią tam znacznej grupy. Tymczasem w wyborach prezydenckich z jednej strony startuje czarnoskóry senator a z drugiej kobieta, o wyjątkowo silnej osobowości, jako kandydatka do wiceprezydentury. Obama jest uważany za bardziej kompetentnego w sprawach gospodarczych, a wobec ciężkiego kryzysu na Wall Street ta kompetencja jest olbrzymim atutem. Co więcej, Amerykanie rozczarowani rządami George'a Busha bardzo dobrze przyjmują hasło "zmiany" będące motywem przewodnim kampanii Demokratów. Jedyną szansą sukcesu Johna McCaina jest to, że ten sam Amerykanin, który wyprowadza się z dzielnicy murzyńskiej i który mówi ankieterom, że lepszym kandydatem jest Obama nie zagłosuje na demokratę z powodów rasowych. Z kolei szansą Obamy są dziesiątki hollywoodzkich filmów, w których prezydentem USA była kobieta albo Murzyn. Oczywiście fabryka snów demonstrując swój nonkonformizm rzadko zdobywa się na negowanie amerykańskiego patriotyzmu, więc prezydent USA zwykle bywa przedstawiany dobrze, zwłaszcza wtedy, gdy fabuła czyni go kobietą albo czarnoskórym. Widzowie filmów jakoś są przyzwyczajani do wizji: prezydent nie będący białym mężczyzną. Ale w czasie wyborów przekonamy się, czy efekt ukrytej niechęci do Murzynów będzie silniejszy od bardzo mocno zakorzenionej w Ameryce poprawności politycznej. Przy okazji będzie to lekcja dla całego świata pokazująca, na ile siła mediów jest w stanie modyfikować zachowania społeczne. Ekran telewizyjny jest sojusznikiem Baracka Obamy. Społeczny stereotyp "mądrego wuja weterana" wskazuje na McCaina. Spin doktorzy z całego świata, także z Polski, dostają odcisków na oczach obserwując, który stereotyp wygra. Smutne jest to, że mało kto wierzy, iż wygra lepszy program wyborczy. Hollywood już wygrało. Jerzy Marek Nowakowski