Skoro tyle się dzieje, to nareszcie można napisać parę zdań o sporze gazowym między Rosją, Ukrainą i Unią Europejską. Bo leżąc chory od ponad tygodnia naoglądałem się telewizji jak nigdy wcześniej i popadałem w nieustanne zdziwienie nad gazową histerią w mediach. Można to było wytłumaczyć tylko upiorną posuchą informacyjną. Nic się nie działo, wobec czego zapraszano stada polityków, którzy nieustannie popisywali się swoją niekompetencją, rywalizując w tej materii z komentatorami. Było jasne jak słońce, że wojna gazowa musi się skończyć w miarę szybko. I tak Rosjanie zachowali żelazne nerwy, wytrzymując ponad dwa tygodnie. Kosztowało ich to kilka miliardów dolarów i mnóstwo strat wizerunkowych w Europie. Trzeba przyznać, że Julia Tymoszenko tym razem przygotowała się do wojny gazowej i wygrała ją na dwóch frontach. Z Rosją, bo cena gazu spada i będzie jeszcze spadała w najbliższym czasie (liczy się ją od średniej ceny ropy w poprzednich trzech kwartałach), więc Ukraińcy zapłacą mniej niż żądała Rosja, a nawet mniej niż płacili dotychczas. A Julia wygrała przede wszystkim ze swoim przeciwnikiem, prezydentem Juszczenką. Pani premier udowodniła, że Juszczenko nie ma nic do gadania w sprawie gazu i zepchnęła tracącego popularność prezydenta do kompletnej politycznej defensywy. Piękna Julia jest największym zwycięzcą wojny gazowej, ale można się spierać, czy wygrała Ukraina. Bo wizerunek Kijowa w Europie niewątpliwie się pogorszy. Analitycy, wskazujący na Rosję jako głównego sprawcę gazowego zamieszania w Europie, niewątpliwie po przeanalizowaniu danych dojdą do wniosku, że część odpowiedzialności spada na Ukrainę. I że obie strony posłużyły się Unią Europejską jako wygodnym narzędziem we własnych rozgrywkach. A tego Unia nie lubi. Kłopot w tym, że na dobrych relacjach z Brukselą powinno zależeć przede wszystkim Ukrainie. Skoro władze w Kijowie zaryzykowały tak wiele, można wysnuć wniosek, że integracja z Europą w katalogu celów Julii Tymoszenko jest na bardzo dalekim miejscu. Taki wniosek każe dojść do wniosku, iż porażkę w gazowym sporze poniosła polska polityka zagraniczna. Jednym z priorytetów, zgodnie deklarowanych przez Warszawę - i tę rządową, i tę opozycyjną, było przyspieszenie integracji Ukrainy z Zachodem. Po wojnie gazowej jest do realizacji tego celu dalej niż przed nią. Również zgodnie wszystkie ośrodki władzy deklarowały, że sprawą ważną jest niedopuszczenie do powstania gazociągu bałtyckiego (tzw. Nord Stream). I wszystko wskazywało na to, że z chwilą kryzysu światowych rynków finansowych ten projekt zostanie pogrzebany. Wojna gazowa Moskwy z Kijowem doprowadziła do reanimacji bałtyckiego trupa. Jedynym dobrym efektem tej awantury będzie dla Polski realna rozmowa o wspólnej polityce energetycznej Unii. Oraz powrót mitycznej kwestii dywersyfikacji dostaw do Polski. W gruncie rzeczy wojna gazowa stała się sygnałem dla nas, że ambicje mocarstwowe czy półmocarstwowe, które Polska ma (i słusznie, że je ma), wymagają realnych działań i realnych nakładów pieniężnych, a nie tylko gadania. Od prawie dziesięciu lat, czyli od momentu utopienia przez ekipę Leszka Millera projektu gazociągu z Norwegii, udajemy tylko, że prowadzimy jakąś politykę w tej materii. Zaczęło się to jeszcze w końcówce rządów Jerzego Buzka. Lobby z Ministerstwa Gospodarki zatopiło wówczas projekt "dużego" gazociągu z Norwegii , mającego tłoczyć co najmniej 10 mld metrów sześciennych na rzecz małego projektu rurociągu via Dania. Pierwszy z projektów był istotnie obliczony na to, żeby po zbudowaniu połączeń północ-południe Polska mogła być dystrybutorem bezpieczeństwa energetycznego dla Słowacji, Węgier Chorwacji, a w przyszłości także Ukrainy i Państw Bałtyckich. Potem przeszliśmy do pomysłu dywersyfikacji wyłącznie dla samych siebie. Tylko skoro nie stać nas na wyłożenie dwóch czy trzech miliardów euro na realizację roli lidera regionu, to potem nie dziwmy się, że traktują nas jak jedno z wielu małych państw. To nie przypadek, że prezydent Bush, telefonując z pożegnaniem do liderów zaprzyjaźnionych państw i odznaczając największych przyjaciół, pominął Polskę. To wynik naszej własnej polityki - mieszanki serwilizmu i braku pomysłów na wypełnienie treścią sojuszu polsko-amerykańskiego. Naszą ofertą wobec Amerykanów powinien być pomysł na rozwiązanie problemu Ukrainy i Białorusi. Ale z drugiej strony powinniśmy Amerykanom jasno powiedzieć: jeśli nie włączycie się w projekt pozyskania ropy i gazu z regionu kaspijskiego, to będziemy zmuszeni zacząć rozmawiać z Iranem. Nic takiego się nie stało. Próba realnych negocjacji ze strony Radka Sikorskiego została natychmiast oprotestowana przez Pałac Prezydencki, więc wszyscy schowali głowę w piasek. Sprawa kryzysu gazowego dowiodła słabości Rosji, która zakręcając kurki uderzyła głównie w swoich przyjaciół: Serbię, Bułgarię, Grecję czy Słowację. Dowiodła również słabości Unii Europejskiej, która będąc w tej grze graczem najsilniejszym, stała z boku popiskując cichutko. Okazało się, że dobry pomysł i determinacja w jego realizacji przynajmniej na krótką metę są opłacalne. A także, że współczesna polityka jest tak skomplikowanym systemem naczyń połączonych, że bez dobrze sformułowanych i policzonych (również finansowo) celów przegrywa się nawet dysponując najlepszymi kartami. Jerzy Marek Nowakowski