Rząd zamiast odbierać ludziom, którzy zgodzili się kiedyś pracować za niskie płace i w zazwyczaj fatalnych warunkach, należną im rekompensatę w postaci prawa do emerytur pomostowych, wybrałby inną politykę skłaniania starszych ludzi do pozostania w pracy. Nie ma sporu o to, że w obecnych warunkach demograficznych Polacy powinni pracować dłużej, zazwyczaj też chcą. Rząd mógłby zaproponować jakiś ekwiwalent za odebranie prawa do pomostówek, choćby w postaci wyższych pensji. Mówimy przecież o grupach zawodowych, które zazwyczaj zarabiają fatalnie. Zresztą taki ruch - stymulujący popyt wewnętrzny - mógłby być zbawienny dla polskiej gospodarki w obliczu nadciągającego kryzysu. Związkom zawodowym też powinno zależeć na takim rozwiązaniu. I pewnie zgodziłyby się na ten układ, gdyby nie obawa, że zrezygnują z jednego, a wcale nie dostaną drugiego. Tymczasem spór o pomostówki miał charakter antymodernizacyjny i polegał na prostym przeciąganiu liny, zamiast na stworzeniu nowej umowy społecznej przynoszącej korzyści obu stronom. Pozostał bałagan legislacyjny i niepewność, co teraz będzie z emeryturami pomostowymi. Dostaną je wszyscy zainteresowani, tylko część, a może nikt? W takich sytuacjach ponosimy konsekwencje całkowitego braku zaufania w polskiej polityce. Każdy się boi ustąpić, żeby nie zostać wykiwanym przez drugą stronę. Tymczasem każda poważna reforma w cywilizowanych krajach, która naprawdę posuwa rozwój państw naprzód, opiera się na negocjacjach i porozumieniu, a nie pobiciu jednej strony przez drugą. W sprawie pomostówek to nie Michał Boni i trzy centrale związkowe negocjowały ze sobą, ale - jak zwykle - bił się Tusk z Kaczyńskim. Widać to było doskonale, gdy prezydent przed ogłoszeniem swojej decyzji przyjmował przedstawicieli związków na konsultacje. Nikt nie miał chyba wątpliwości, że chodzi o medialny efekt, gdy decyzja, żeby znowu włożyć kij w szprych rządowi, była dawno podjęta. Medialny bój na wyniszczenie przeciwnika, w dłuższym okresie nie będzie miał swoich zwycięzców, i Polacy w końcu zaczną traktować obie klinczujące się strony jako jedno. I tak niespodziewanie pojawi się w końcu koalicja PO-PiS. I zaraz zniknie. Sławomir Sierakowski