Zobacz pierwszą część przygód Witolda Szustera- Pamiętam bardzo dokładnie rok 1984, kiedy do Poznania przyjechał Liverpool - opowiada pan Witold z iskrą w oku. - Pod hotelem, do którego przyszedłem, stały trzy autokary. Osobny dla angielskich piłkarzy, osobny dla dziennikarzy i dla kibiców. Nikt nie pilnował, to wsiadłem do tego drugiego. Pijany jak Angol Pojechali na stadion Lecha. Minęli jedną bramkę kontrolną, potem drugą i... - Pomyślałem, że jest szansa wejść na trybuny. Ale została jeszcze jedna bramka. Zobaczyłem, że z trzeciego autobusu wysypują się pijani kibice. Wysiadłem, wmieszałem się w tłum i zacząłem się zataczać najlepiej, jak umiałem. Sprawdzili bilety tylko kilku pierwszym, reszta weszła na słowo honoru. Tak obejrzałem mecz z trybuny głównej - opowiada. Kilka lat później Lech grał z Barceloną. Tym razem pan Witold wybrał się z kolegą. Zainteresowanie spotkaniem było przeogromne. Nie można było kupić wejściówki za żadną cenę. Nawet u koników. - Postanowiliśmy więc zrobić ten sam numer, co ja wcześniej z Liverpoolem. Pokonałem wszystkie trzy bramki, ale kolegę złapali na trzeciej. Postanowiłem zawrócić. Udało nam się wejść dopiero na drugą połowę. Daliśmy pieniądze gościowi, który stał na bramie i wpuszczał. Kieszenie miał po brzegi wypchane forsą - wspomina. Na widowni ścisk niebywały. Szpilki się nie dało wcisnąć. To był w Polsce jeden z ostatnich takich meczów. Później względy bezpieczeństwa traktowane były już o wiele poważniej. - Na boisku niesamowite emocje do ostatniej sekundy. Lech przegrał, ale po karnych. Wisieliśmy na płocie. Było nieludzko zimno. Ale to był piękny wieczór. Jeden z najpiękniejszych - uważa. Bufet dla ubogich Coś dla przeciwwagi? Przypomina sobie eliminacje do igrzysk olimpijskich w Seulu. A konkretnie wydarzenia sprzed meczu Polski z RFN. Ekipa gości kwaterowała wówczas w Katowicach, w hotelu przy Roździeńskiego. - Przyszło tam mnóstwo dzieci i młodzieży, żeby zobaczyć piłkarzy z bliska. Pamiętam, że niemieccy działacze wyrzucali z okien cukierki, a te dzieci od razu rzucały się na ziemię tam, gdzie coś upadło. Dziennikarze z zagranicy filmowali wszystko i robili zdjęcia. Mogłem się tylko domyślać, jak przedstawią to później u siebie w mediach. Że w Polsce bieda i wszyscy głodni... - opowiada. Ale po chwili przyznaje z uśmiechem, że kiedyś sam znalazł się w podobnej sytuacji. - To było na początku lat 90. I znowu Poznań. Graliśmy tam kwalifikacyjny mecz z Irlandią. Kibice z Dublina i okolic paradowali z piwami zakupionymi w Peweksie. Najlepsze marki, nie byle jakie. Nagle podjechał po nich autokar, wsiedli i odjechali. A te piwa, ledwo upite, zostawili przed pojazdem. Było wtedy strasznie gorąco. My z kolegą naubierani. W dodatku po długiej podróży i przez większą część dnia nie mieliśmy nic w ustach. Rozterek wielkich nie było. Skoczyliśmy od razu. Skłamałbym, jakbym powiedział, że nie smakowało nam wybornie - uśmiecha się. Karty z figurami A skoro o trunkach mowa, to staje przed jego oczyma Bytom. To już czasy bardziej współczesne. - Niedaleko dworca PKP jest taki klub kibica Polonii. W kamienicy na piętrze. Spotykali się tam regularnie - i chyba praktykują to do tej pory - byli piłkarze tego klubu. Wśród nich wielkie figury: Walter Winkler, Kazimierz Trampisz, Jan Liberda, Ryszard Grzegorczyk. Dziś nie wszyscy żyją. Grali w karty, była wódeczka. Jeździłem tam czasami, zdarzało mi się co nieco łyknąć. Potem, jak Liberda zachorował na Alzheimera, to już na miasto nie wychodził. Bo zapominał kurtki zabrać z powrotem albo w ogóle nie mógł sobie przypomnieć drogi do domu. Odwiedziłem go ze dwa razy w jego mieszkaniu. Opiekowała się nim żona, bardzo zaradna kobieta. Świetnie pamiętał, co się wydarzyło 30 lat temu. Ale gorzej było z tym, co miało miejsce przed paroma minutami. Bywało, że pytał mnie kilka razy, jak mam na imię - mówi. Liberda żyje. Winklera i Trampisza nie ma już z nami. Obaj odeszli latem 2014 roku. - Kiedyś, jak się wzięło gazetę do ręki, to raz na pół roku się mówiło: o, ten umarł, a mam jego autograf. A w ostatnich latach? Czasem co tydzień ktoś umiera. Ale zauważyłem, że długowieczni są Skandynawowie. Niedawno pisałem do paru mistrzów olimpijskich jeszcze z lat 50. i 60. Wielu z nich mi odpisało. Widać, że ręka starcza, bo koślawo - dziwi się.