Kłania się nisko Witold Szuster, lat 56. Nie szkodzi, że z maleńkiej wioski pod Lublińcem. Jego adres znają przecież największe sławy globu. I często z nim korespondują. Jeśli tylko nie są akurat w kosmosie albo gdzieś na samym dnie oceanu... Kto porwał wikarego? Posiada w swoich zbiorach takie perełki, których nie ma nikt inny w Polsce, a i niewielu kolekcjonerów na świecie może się podobnymi trofeami pochwalić. Sportowcy, aktorzy, gwiazdy estrady, kosmonauci, duchowni, naukowcy, alpiniści, politycy, celebryci - to tylko główne kategorie z jego skarbnicy. Gdyby mieszkał w bloku, to fizycznie już dawno nie byłoby miejsca na zgromadzone zdobycze. Ma duży dom, który dzieli tylko z mamą - we wsi Lubecko, leżącej w województwie śląskim i liczącej niespełna 900 mieszkańców. Któregoś roku, gdy ksiądz chodził po kolędzie, ludzie wpadli w popłoch. Wieś malutka, a młody wikary gdzieś przepadł. Zabłądzić przecież nie mógł. W połowie drogi na plebanię nie zawrócił. To może porwany albo napadnięty? Domysłom nie było końca. Tymczasem przyboczny proboszcza z fascynacją przeglądał przepastne albumy pana Witolda. Kwadranse płynęły jak minuty. Cisza przed ołtarzem Bohater naszej opowieści jest starym kawalerem, chociaż... jednego razu było blisko ożenku. - Już nawet wódka była kupiona - mówi. - Ale nie wyszło. Gdybym był żonaty, nie miałbym dzisiaj tak ogromnej kolekcji podpisów, bo priorytety byłyby inne. Wielu moich kolegów założyło rodzinę i prędzej czy później efekt był ten sam. Koniec kariery kolekcjonera. Jego wyuczony zawód to elektromonter. Od wielu lat pracuje w Fabryce Sprzętu Ratunkowego i Lamp Górniczych "FASER" w Tarnowskich Górach. Ostatni raz na L4 był w 1989 roku. Mimo że wysokość pensji - jak twierdzi - od lat 90. niewiele się tam zmieniła, odmówił objęcia kierowniczego stanowiska. Naturalnie ze względu na czas, który musiałby poświęcić na realizację nowych obowiązków. Nie mógłby wtedy tak swobodnie wyruszać w świat na łowy z flamastrem w plecaku. Noc w Łodzi Dom Kultury "Karolinka" w Lublińcu stoi do dzisiaj. To tutaj wszystko się zaczęło. W roku 1979 zorganizowano spotkanie z mistrzami olimpijskimi - Władysławem Komarem i Tadeuszem Ślusarskim. Od nich wziął pierwsze autografy. Potem długo nic. Lawina ruszyła dopiero cztery lata później w Łodzi. - Po meczu Widzewa z Juventusem Turyn w Pucharze Europy czekałem w hotelu "Centrum" na pierwszy poranny pociąg - opowiada. - Było bardzo późno. Ostatni gwizdek zabrzmiał w okolicach północy, bo spotkanie zostało na jakiś czas przerwane, gdy butelka rzucona z trybun uderzyła sędziego liniowego w głowę. Piłkarze też nie położyli się więc wcześnie do łóżek. Zbliżała się może 2.00, kiedy zobaczyłem przy recepcji Michela Platiniego. A potem zszedł jeszcze Boniek. Żaden z nich nie odmówił mi autografu. To była magiczna chwila. Tamtej nocy nie było burzy. Ale to wtedy trafiła go błyskawica. Tam, w Łodzi, zrodziła się pasja, która niepostrzeżenie stała się treścią jego życia.