Po paru miesiącach widać, że zmieniają się sympatie i kolory, ale nie mechanizmy rządzące w TVP i znowu wszyscy czekają na... nowe wybory. Dziwiłem się wyborowi Bronisława Wildsteina na nowego szefa TVP. Zastanawiałem się, czy ten wyrazisty publicysta i analityk ma na tyle mocnych nerwów, żeby w razie sytuacji podbramkowej powiedzieć: "Nie! Mam dość i odchodzę!". Przecież było sprawą niemal pewną, że poddanie Wildsteina zmasowanemu atakowi koalicyjnych sił to tylko kwestia czasu. Właśnie przez ostatni tydzień mogliśmy oglądać serial "strachy na lachy (a raczej na Wildsteina)", który zakończył się nieoczekiwanie jego zwycięstwem. Prezes TVP najpierw jasno postawił sprawę swojej niezależności w zakresie decyzji personalnych i zmian strukturalnych, zapowiedział powołanie nowego kanału informacyjnego i przeformatowanie dwóch głównych programów. Postanowił też wykorzystać telewizyjne archiwa, aby stworzyć kanały tematyczne. Jednym zdaniem pokazał, że nie chce być prezesem malowanym czy wręcz ustawionym politycznie, choć jednocześnie nie udawał, że znalazł się tam właśnie dzięki polityce. Szczerości i pomysłów Wildsteinowi - jak widać - nie brakuje, brakuje mu tylko pewności, że nie spłonie na ołtarzu koalicyjnej zgody w imię trwania Giertycha i Leppera w rządzie. Pierwsza runda zakończyła się jego zwycięstwem, ale zapał jaki towarzyszy krytyce kierowanej przeciwko Wildsteinowi nie zwiastuje jakiegoś długiego spokoju. Już nie tylko sami liderzy LPR-u i Samoobrony, ale cały szereg pomniejszych polityków wyszukują kolejnych pretekstów do ataku na szefa TVP. Na razie chodzi im jedynie o personalia, a jak wieść gminna niesie, przy Woronicza i na Placu Powstańców Warszawy (gdzie przygotowuje się Wiadomości, Panoramę i program TVP 3) nagle zaroiło się od sympatyków partii Andrzeja Leppera, którzy jeszcze niedawno należeli do głównych zwolenników ekipy Kwiatkowskiego. Podobne sympatie (choć w mniejszym zakresie) budzą ideały głoszone przez LPR, który na dodatek może postraszyć, że jak już dostanie "swój" kanał w TVP to od razu przyprowadzi wypróbowany zespół z innej, zaprzyjaźnionej z partią, redakcji radiowo-telewizyjnej. Wildstein wygrał zatem bitwę, ale pewnie prawdziwa woja wciąż jeszcze przed nim. Wynika to z prostego faktu, że każda władza święcie wierzy, że wystarczy mieć wpływ na media żeby rządzić co najmniej dwie kadencje i zmienić w tym czasie myślenie milionów. Wprawdzie ta utopijna wiara nijak ma się do tzw. rzeczywistości, ale politycy jakoś tym się nie przejmują. A nawet jeśli im się, to uda nam zawsze zostaje pilot i możliwości zmiany kanału.