Dla przyjezdnego - na krótko - kryzys jest super. W pięciogwiazdkowym hotelu w Rydze zamieszkałem za cenę hotelu trzygwiazdkowego. Promocja. Szybko zorientowałem się, dlaczego. Kiedy rano zszedłem na śniadanie speszona kelnerka poinformowała mnie, że nie ma zwyczajowego szwedzkiego stołu, bo dla trzech gości jest to nieopłacalne. Przyjęła zamówienie podała doskonałe śniadanie i z pustego hotelowego garażu wyjechałem na zakorkowane, jak mniemałem, ulice łotewskiej stolicy. Co jest, pomyliłem dni? Ruch był jak w niedzielny poranek. Po paru rozmowach z tubylcami już wiedziałem - kryzys. Na korytarzach instytucji, które odwiedzałem, cisza i spokój. Zero ruchu. W restauracjach na pięknej starówce, gdzie bez rezerwacji nie należało wchodzić: stoliki i personel czekają na gości, to samo w kultowym Lido, zawsze zapchanym do nieprzytomności. Podczas weekendu deptak w nadmorskim kurorcie Jurmała zaludniały ze dwie młode zakochane pary i gromada z niemiecka wyglądających staruszków. A urodą i zaludnieniem zwykle przypominał on sopockiego "monciaka". Droga od litewskiej granicy i z powrotem minęła mi nadzwyczaj przyjemnie. Zero tirów, a ruch tylko lokalny. W gruncie rzeczy bardzo podobnie było na Litwie. Poza falą samochodów, zdążających w sobotni poranek w kierunku Suwałk i Augustowa, cicho i przyjemnie. Obsługa w różnych instytucjach usługowych dużo łatwiej przypominała sobie język polski, a w Wilnie ruch wyglądał jak w sobotni a nie niedzielny poranek. W obu krajach rozmówcy z ponurymi minami snuli wizje całkowitego upadku, 50 proc. bezrobocia i tak dalej. Co najsmutniejsze, nie było widać, przynajmniej z takiej na poły turystycznej perspektywy, żadnych wysiłków antykryzysowych. Owszem, słyszałem, że inwestycje, i generalnie pieniądze, byłyby mile widziane, ale atmosfera przypominała trochę atmosferę wśród ludzi siedzących w schronie i wsłuchujących się w wybuchające bomby. O, znowu wybuchła... Przeczekamy i posprzątamy w ruinach. A może Bóg zdarzy, że już nalotów nie będzie i będzie tak jak przedtem... Nie będzie. Kraje Bałtyckie (podobnie zresztą jak Islandia) miały niesłychaną szansę i boom rozwojowy w dużej mierze zbudowany na ekspansji sektora bankowego i tanim kredycie. Teraz muszą szukać swojej specjalizacji i szansy na zbudowanie specjalizacji w Unii Europejskiej. W przeciwnym wypadku staną się obszarem peryferyjnego niedorozwoju i źródłem taniej siły roboczej. A w najlepszym razie rosyjsko-unijnym kondominium. No i jeszcze pozostaje czarna Afryka. Tam kryzysu nie widać. No, może poza wolnymi pokojami w hotelach. Czekając na samolot, nie ma się teraz problemu z tak zwanym "late check-out". Bo turystów przyjeżdża mniej. A reszta - czyli zbieranie kapsli od butelek, by wyprodukować z nich gustowne koszyczki sprzedawane na rogu ulicy, przerabianie baniek po oleju samochodowym na różnego rodzaju naczynia (to cały przemysł) i wreszcie zwyczaj taksówkarzy, by po pobraniu opłaty z góry zaczynać podróż od podjechania na stację benzynową i zatankowania dwóch litrów paliwa - pozostaje bez zmian. W świecie powszechnej nędzy kryzys oznacza pewnie tyle, że coraz więcej ludzi siedzi w domu i nie ma co jeść. Ale znamion zewnętrznych - dostrzegalnych dla zachodniego turysty - nie widać. Jednym z najlepszych reportaży w historii polskiego dziennikarstwa była książeczka Konrada Wrzosa "Oko w oko z kryzysem", opisująca kryzys lat trzydziestych z perspektywy miasteczek i wsi Polski lat trzydziestych. Ja - trochę w ramach tłumaczenia się za nieobecność na stronach portalu - opisałem kryzys z okna limuzyny. Ale przecież, kiedy w piątkowe popołudnie nie utkniemy w drogowym korku, nie będzie to znaczyło, że władze naszego miasta zakończyły remonty ulic. W takie cuda nie wierzę. Będzie to znaczyło, że puka do drzwi kryzys. Jerzy Marek Nowakowski