Jerzy Ciszewski senior - pseudonim "Mötz" - był podporucznikiem Armii Krajowej. Wziął udział w kampanii wrześniowej, a także w powstaniu warszawskim. Według dostępnych relacji najpewniej to on w sierpniu 1944 roku rozbił niemiecki czołg oraz zestrzelił jedyny samolot wroga, jaki został strącony przez powstańców nad Warszawą. "Ojciec '44" to spisana przez jego syna fabularyzowana relacja z powstania warszawskiego. Autor, jak sam przyznaje, napisał ją przede wszystkim dla młodszych pokoleń. *** Dla Czytelników Interii mamy trzy egzemplarze książki. Żeby je zdobyć wystarczy wziąć udział w konkursie, i zmierzyć się z niżej zadanym pytaniem. Wcześniej proponujemy lekturę krótkiego fragmentu powieści. *** Panther kaput Ciszewski tkwił ukryty przy grubym ceglanym ogrodzeniu stadionu Skry. Było spokojnie i on też był spokojny. Nie był już sam. Miał teraz coś więcej niż tylko noże. Przy pasku wisiało parabellum, no i odzyskał wreszcie swój pistolet maszynowy - brytyjskiego stena zrzuconego przez angielski samolot transportowy, dostarczający do Polski cichociemnych, a także zasobniki z bronią i wyposażeniem. Co najważniejsze, odnalazł również swój oddział! Zakwaterowali ich w kilku nędznych pokoikach na Żytniej. Biednie tu, ale mieszkańcy przyjęli ich z otwartymi ramionami. Dostali krupnik gęsty od kaszy; chleb troszkę twardawy i widać kupiony jeszcze przed powstaniem. Ktoś przyniósł świeże ogórki i pomidory. Wyciągnięto z szafki butelki z czymś mocniejszym - za nasze zdrowie i na pohybel czarnym. Polska gościnność. Zjedli, a potem zmęczeni zwalili się ciężko na podłogę. Zlegli na surowych sosnowych deskach jak na miękkiej pierzynie. Nie palili światła, bo na niebie królowały niemieckie bombowce. Ciężkie heinkle i sztukasy metodycznie orały bombami miasto od rana do wieczora, ale szkopy mogły przecież wpaść na pomysł, że nocą też da się latać i męczyć Warszawę. Skręci jeszcze któryś znęcony światłem niczym ćma do świecy i będzie kłopot. Sztukasy potrafiły bombardować punktowo i bardzo dokładnie. Zagrożenie było realne. "Na razie obrabiają głównie Starówkę i chyba Ochotę" - myślał Ciszewski. Spał dwie godziny. Później wypadała jego warta. Z trudem otworzył powieki, ochlapał twarz w misce pełnej zimnej wody, obciągnął nowiuteńką esesmańską panterkę, którą rano wyfasował ze zdobytych magazynów na Stawkach, i poprawił biało-czerwoną opaskę na ramieniu. Przewiesił przez ramię swój peem, sprawdzając, czy jest zabezpieczony przed przypadkowym strzałem, i przeszedł cicho do kuchni, gdzie oparta głową o parapet spała mała dziewczynka. Naprawdę starał się być cicho, ale jak to w życiu - strącił łokciem jakiś talerzyk. Mała odwróciła głowę w drugą stronę i dalej w najlepsze spała. Odetchnął z ulgą. Próbował zebrać rozwalone skorupy, gdy w drzwiach stanęła młoda kobieta. Uśmiechnął się. Odwzajemniła uśmiech. - Zrobię panu kawy. Mam prawdziwą, choć trochę już zwietrzała... ale jest całkiem prawdziwa. Zdobyczna! - powiedziała z uśmiechem. Zagotowała wodę w obtłuczonym przy dnie czajniku. Zgrabnie krzątała się po kuchni. Przyglądał się jej z przyjemnością. Dotarło do niego, że dawno nie miał kobiety. Nawet już nie pamiętał, kiedy ostatnio z kimś spał. Na pewno jeszcze przed powstaniem. Spojrzał jeszcze raz na jej zgrabne łydki i poczuł nagłą falę pożądania. Przygarnął ją ramieniem. Objął. Nie broniła się. Przywarł ustami do jej ust. Była jednak zimna jak głaz. - Mąż jest tam. - Chłodno i spokojnie wskazała rozpalone pożarami niebo nad centrum Woli. Zrobiło mu się głupio. Cholernie głupio. Tam jest rzeźnia. Facet być może już nie żyje. A jemu się tu na amory zebrało. - Przepraszam. Bardzo przepraszam - wykrztusił ogłupiały. - Nie gniewam się. Rozumiem pana, ale ja w tej sprawie nie pomogę - dodała z nikłym uśmiechem. Wypił kawę, parząc sobie usta. Byle szybciej, byle zejść jej z oczu. Podziękował. Stuknął obcasem, jak uczyli przed wojną w podchorążówce. Odruchowo poprawił pas i czujnie wyśliznął się na ulicę. Na schodach minął objętą ciasno parę. Ona i on. Rozpoznał łączniczkę, która roznosiła rozkazy. Spała w objęciach jakiegoś młokosa, któremu ledwie sypnął się wąs. Leżeli na drewnianych brudnych schodach, przykryci dziurawym kocem. Przeszedł cicho. Spali tak twardo jak ta mała dziewczynka w kuchni. Nie reagowali na nikogo, bo i dlaczego mieliby reagować? Mieli tak mało czasu. Jutro może ich już nie będzie. Ciszewski wyszedł przed bramę. Wyjął z kieszeni papierosy juno. Zapalił. Wciągnął głęboko dym do płuc. Lubił ten moment. To był jego poranny rytuał. Kawa i papieros. W czasie okupacji kosztowne przyzwyczajenie, bo kawę można było dostać tylko na czarnym rynku. Dla Polaków takich rarytasów oczywiście nie było. Co z tego - spryciarze na Kercelaku zawsze mieli coś pod ladą. Nie, nie te obrzydliwe namiastki Gollner Kaffee Ersatz! Niemieccy żołnierze zawsze potrzebowali gotówki na wódkę, dziwki. Znosili do handlarzy na targ najlepsze arabiki z Francji czy Włoch. Czasami Jurek również kupował sobie odrobinę przedwojennego luksusu. Z papierosami nie było wcale łatwiej. Egipskie można było kupić jeszcze przez dwa-trzy lata po Wrześniu - oczywiście spod lady. Potem nastała era skrętów i obrzydliwej, śmierdzącej machorki. Rarytasy - niemieckie salemy goldy albo właśnie te pachnące perfumami juno - trafiały się tylko, gdy jakiemuś szkopowi dało się właśnie w zęby. Zaciągnął się jeszcze raz. Nikotyna wypędziła resztki snu. Gdzieś spomiędzy domów leżących bliżej Żytniej usłyszał stłumiony łomot, zgrzyt gąsienic o bruk. Poczuł lekkie drżenie ziemi. Automatycznie zaczął przesuwać się ostrożnie w kierunku groźnego hałasu. Czołgi! Rozpoznał je od razu po graniu silnika. Pantery! Ich benzynowe dwunastocylindrowe motory Maybacha grały potężną symfonię na 650 koni mechanicznych, a solidne żeliwne gąsienice zgrzytały ostro po bruku. Bóg muzyki wojennej, Wagner, byłby z nich dumny - to śmierć w czystej postaci. Groźnie ryczały, ale jechały bardzo powoli. Co kilkadziesiąt metrów, prawie przy każdym większym zaułku, zatrzymywały się ze zgrzytem. "Boją się - pomyślał Ciszewski. - Pogubili się jak nic! Jadą w ciemno". Chwila spokoju. Znowu ryk. Pojazdy ruszyły powoli do przodu. Tymczasem w kamienicy nikt już nie spał. Czołgi postawiły wszystkich na nogi. Ciszewski cofnął się do bramy w poszukiwaniu czegoś solidniejszego niż sten ze swoim śmiesznym, wystającym na bok magazynkiem na naboje. Powstańcy błyskawicznie rozbiegli się na stanowiska. Dołączył do nich, ale przebiegł tylko parę metrów. - Podchorąży, stać! - rozkazał dowódca odcinka. Był to człowiek niewysoki, szczupły, o ostrych, przeszywających, niebieskich oczach. Potrafił chyba głosem zatrzymać szarżującego byka. Przedwojenny oficer w najlepszym wydaniu. Mimo to "Mötz" wkurzył się porządnie. - Jesteście przeszkoleni w materiałach wybuchowych? - Taaaa jest! - No to pomożecie naszym saperom - rzucił krótko dowódca, wskazując wyprostowaną ręką dwóch facetów w czarnych beretach. Choć nosili cywilne ciuchy i zwykłe buty, trzymali się po żołniersku. We trzech zbiegli szybko do piwnicy, a po chwili wytargali z niej dużą i ciężką skrzynię. Przygięci dociągnęli ładunek pod barykadę, tuż pod mury fabryki Telefunkena. - Nie strzelać pod żadnym pozorem! Poczekać, aż podjadą bliżej. Dopiero później granatami i butelkami - poszedł rozkaz wzdłuż wątłej linii obrońców. Niemieckie załogi zorientowały się, że nadchodzi czas kolejnej próby. Odezwał się kaem pierwszej z panter. - Tuuttttttttttttttttu - zadudnił MG-34. Pociski poszły w barykadę, momentalnie zmiatając przeszkodę. Czołgi podjechały kolejne pięćdziesiąt metrów do przodu. - Zzzzzzzzzziii! - zapiszczały silniki hydrauliczne obracające wieże. Pierwsza i ostatnia pantera jak na komendę obróciły swoje wieżyczki. Jedno działo wycelowało w nieodległą barykadę; druga lufa nieomal wetknęła swoją czarną paszczę w bramę opuszczonej kamienicy. Zaczęło się. Z okien niskiego domu po prawej pod gąsienice pierwszej pantery poleciały łukiem granaty. Pancerny kolos gwałtownie skręcił; niczym stalowy żuk gnojarz metodycznie począł wspinać się na niski nasyp. Usypana kilka dni wcześniej w poprzek ulicy przeszkoda dla niemieckiego czołgu miała tylko umowne znaczenie. Bez żadnego trudu wbił się z impetem w stos płyt chodnikowych, starych mebli, piachu i kamieni, pracowicie wyciąganych nocami z piwnic domów. Pantera wdarła się na szczyt barykady. Zgniotła jak papier stojący obok parkan i nagle zanurkowała, o mały włos nie zawadzając lufą o ziemię. Niemcy mieli szczęście - ogród za drewnianym płotem leżał poniżej poziomu ulicy. Silnik ryknął spazmatycznie. Czołg próbował wycofać się z pułapki, ale jego gąsienice tylko bezsilnie wyrywały ka-mienie z bruku. Nie pomogły niemieckie konie mechaniczne od Maybacha i czterdzieści pięć ton najlepszej klasy stali. Pantera utknęła na dobre, kompletnie bezbronna. Drugi czołg w tym samym momencie celnie dostał butelką. Benzyna albo nafta, cokolwiek wlano do cienkich flaszek po oranżadzie, rozlała się szeroko po jego pancerzu. Za chwilę pantera dostała jeszcze dwa takie ogniste koktajle, ale - o dziwo - nie chciała zająć się ogniem. Celowniczy obrócił groźnie wieżę w stronę powstańców. Na szczęście nie mógł oddać strzału - pierwszy czołg był wciąż na linii ognia. Kierowca trzeciej pantery zorientował się, że on i jego towarzysze znaleźli się w pułapce. Wykorzystał zamieszanie; włączył wsteczny i na pełnym gazie zaczął się wycofywać. Nie mieli czym i jak go zatrzymać. Ciszewski wraz z saperami dobiegli do barykady pod fabryką Telefunkena. Porozumieli się wzrokiem i saperką odbili wieko skrzyni. W środku było kilka płaskich brezentowych worków. - W każdym są dwa kilogramy materiału wybuchowego wyposażonego w zapalnik uderzeniowy. - Co z tym robimy? - Trzeba podejść jak najbliżej i rzucać. - Zapalnik wytrzyma? - Powinien, ale pewności nie ma. Tylko kilka prób zrobiliśmy. Pan lepiej uważa, panie podchorąży. Podzielili worki między siebie. "Mötz" miał ruszyć prosto na drugą panterę, saperzy mieli zabezpieczyć flanki i atakować pozostałe czołgi. - Obejdę tego skurwiela z prawej - wrzasnął do Ciszewskiego "czarny beret", przekrzykując kanonadę i ryk silnika zakleszczonej w gruzie pantery. "Mötz" patrzył, jak mężczyzna ostrożnie odskakuje w ciemność. Saper przesuwał się powoli, wykorzystywał do osłony każde drzewo i latarnię. Zobaczył go po raz drugi trzydzieści metrów dalej. Wtedy ktoś rzucił kolejną butelką. Wybuchła, zalewając upiornym żółtym światłem dokładnie całe przedpole. Saper zdołał tylko podnieść rękę z ładunkiem, gdy nagle dostał serią z czołgowego kaemu prosto w piersi. Jego ciało zostało rozerwane na dwie części. Ta górna z resztką głowy i ramion nakryła ładunek wybuchowy. Ciszewski zamarł w oczekiwaniu na wybuch, ale zapalnik nie zadziałał. Połowa nieszczęśnika leżała dziwnie przekręcona na bok. Na resztce głowy nadal tkwił czarny beret. "Mötz" ruszył prosto, nie przejmując się gradem kul, które nerwowymi seriami wypuszczał w przestrzeń kaemista pantery. Na szczycie barykady tylko schylił głowę. W tempie przełajowca pokonał ostatnie metry dzielące go od pancerza. Rzucił ładunek. Dwa kilogramy trotylu ciśnięte silnie, znad głowy, zatoczyły miękki łuk w powietrzu. Ciszewski padł na ziemię. Zakrył głowę i uszy dokładnie w tym momencie, gdy nastąpiła eksplozja. Białe światło, napierające ciśnienie, huk i huragan powietrza. Furknęło gruzem i kawałkami szyb. Fala uderzeniowa oderwała skrzydło drewnianej bramy, które dotąd smętnie zwisało na jednym zawiasie. Druga pantera gwałtownie się zatrzymała. Na jej pancerzu pojawił się płomień - nafta z koktajli w końcu się zajęła. Z wieży wyskoczył pancerniak w czarnym mundurze i z gaś-nicą w ręku próbował stłumić pożar. Poddał się po sekundzie. Postanowił uratować życie i wysoko uniósł ręce ponad głowę. Stał niczym pomnik do chwili, gdy nie ściągnęli go na ziemię. W huku ciągłej serii, którą przerażony Niemiec z ostatniego oddalającego się czołgu puszczał jakimś niewinnym ludziom prosto w okna, powstańcy otoczyli obydwie pantery. Ciszewski ciężko usiadł na krawężniku. Poczuł zawrót głowy i ból w boku. Sięgnął ręką do biodra. Poczuł pod palcami, że jego świeżo wyfasowana esesmańska panterka jest rozdarta. Mundur był mokry. "Pewnie odłamek albo o coś zawadziłem. Tylko czemu ten mundur taki mokry?" - pomyślał. - Sanitariusza, natychmiast! Sanitariu... - usłyszał. Potem zemdlał. Upadł w kałużę krwi. Własnej krwi.