Kryzys związany z pandemią koronawirusa pogłębia się z dnia na dzień. Sektor turystyczny został nim dotknięty chyba najbardziej ze wszystkich gałęzi gospodarki. Firmy działające w tym biznesie, takie jak linie lotnicze, robią, co mogą, żeby przyciągnąć klientów. Problemy dotykają nie tylko samą branżę turystyczną, ale też tych, którzy planowali wakacje, wyjazdy, podróże służbowe czy miesiące miodowe. Wśród nich sporo jest osób, które nie potrafią usiedzieć w miejscu, a bycie w ruchu jest fundamentalną częścią ich życia. Do nich właśnie z nową propozycją wyszła linia lotnicza Qantas z Australii. W ofercie pojawił się lot samolotem, który startuje w Sydney i ląduje... w Sydney. Czyli w praktyce leci donikąd, a jego pasażerowie po ośmiu godzinach wysiadają dokładnie tam, gdzie zaczęli swoją podróż. Dziwaczny pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę. Bilety na lot nigdzie rozeszły się w 10 minut. Pomimo tego, że brzmi to dość niedorzecznie, firma zdołała przekonać sporo ludzi, aby odbyli lot z widokami na "Południowe Lądy". Dokładnie tak - główną atrakcją kilkugodzinnego rejsu są widoki, jakie można obserwować z pokładu samolotu. W pierwszym przelocie wzięło udział 134 pasażerów. Pomimo zakazu przemieszczania się drogą powietrzną w Australii, Qantas zdołało zorganizować wydarzenie. Jak? Prosta sprawa: przecież w konsekwencji pasażerowie nigdzie się nie przemieścili...