Teraz trzeba będzie nie tylko ważyć słowa, ale i liczyć się z konsekwencjami swoich medialnych wybryków. Narodowy Ośrodek Monitorowania Mediów, bo tak ma się nazywać instytucja, która zbawi polski świat medialny. Ma się zająć nie tylko analizowaniem tego co media produkują, ale i dokładnie pokazać powiązania i układy, jakie nimi rządzą. Na dodatek NOMM będzie to robił jako instytucja niezależna, finansowana z budżetu (taniego, oczywiście, państwa) i połączy w sobie funkcję archiwum, ośrodka analitycznego i swoistej "wywiadowni" nastawionej na rozmnożone do granic firmy medialne. Jarosław Kaczyński zachęcając do idei NOMM-u takich niedowiarków jak ja, roztacza piękną perspektywę jak to każdy będzie mógł sobie zamówić porównanie przedstawiania konkretnych tematów przez "Gazetę Wyborczą", "Trybunę" i "Nasz Dziennik" i na dodatek dowiedzieć się, kto za tymi tytułami stoi. Do tej pory byłem przekonany, że nie potrzeba żadnego instytutu badawczego, żeby wiedzieć kto stoi za "Trybuną" czy "ND", podobnie jak linia "GW" nie stanowi jakiejś wielkiej tajemnicy, ale pewnie nie wiem czegoś, co już wie prezes PiS. Jednak wydaje mi się, że za ostatnimi opiniami na temat kondycji polskich mediów nie stoi troska o zagubionego czytelnika czy widza, ale raczej tęsknota za kontrolowaniem wszystkiego i w razie czego pogrożeniem palcem tym, którzy zadają za dużo pytań w ogóle, zwłaszcza z gatunku tzw. trudnych. Aktualnie rządzący politycy nie są tu zresztą wcale jakimiś oryginałami. Każda władza lubi media, jeśli pokazują ją upudrowaną i błyskotliwą, zżyma się kiedy przedmiotem zainteresowania są wpadki, błędy czy wręcz przekręty. Jednak wygłaszanie opinii o braku "wolnych mediów w Polsce" czy krytykowanie ich aktualnej kondycji lub postrzeganie mediów jako elementu swoistego spisku jest czymś zupełnie nowym i mówiąc wprost mija się z prawdą. Nietrudno zauważyć, że po latach PRL-owskiego dziennikarstwa służalczego i nie tak znowu rzadkich przypadków dziennikarstwa "kelnerskiego" (polegającego głównie na serwowaniu odbiorcom jedynie tego co dziennikarz otrzyma od swoich dysponentów lub speców od PR-u) coraz częściej mamy w Polsce do czynienia z traktowaniem pracy w mediach w kategoriach swoistej misji publicznej. Dziennikarze są właśnie po to, żeby zapalać czerwone lub przynajmniej pomarańczowe światło ostrzegawcze, jeśli dzieje się coś złego, nawet jeśli ich opinie są czasem przerysowane. Natomiast jeśli polityk przygląda się każdej publikacji tylko pod kątem dobrych lub złych intencji żurnalisty to nigdy nie będzie zadowolony. Między mediami i światem polityki istnieje pewne napięcie wynikające z zupełnie innego postrzegania swojego miejsca. Natura polityka polega często na chęci aby o nim pisano więcej i lepiej, a natura dziennikarza skłania go raczej do szukania "dziury w całym", niekoniecznie w złej intencji. Ostatnie opinie na temat mediów ze strony polityków budzą tym większe zdziwienie, że wielu z nich kiedyś walczyło o wolne media i czynnie je tworzyło (dość wspomnieć, że Jarosław Kaczyński był redaktorem naczelnym "Tygodnika Solidarność") lub akceptowało takie rozwiązania prawne, które pozwoliły na szybkie przejęcie (najczęściej drogą zakupu udziałów m.in. od dawnych środowisk opozycyjnych) niemal wszystkich dzienników regionalnych. Błędna jest wizja, w której jedyną szansą na zmianę sytuacji jest grożeniu palcem każdemu, kto ma inny punkt widzenia. Oczywiście, dziennikarz nie jest "świętą krową" i musi mieć świadomość konsekwencji tego, co pisze czy mówi, jednak upatrywanie leku na wszystko w powołaniu jakiejś państwowej i - w ostateczności - upolitycznionej instytucji może zaowocować jedynie niechęcią do tych, którzy takie pomysły chcą wprowadzić w życie. Warto też zauważyć, że grupą najbardziej stratną na takim rozwiązaniu będą paradoksalnie nie dziennikarze i właściciele mediów, ale sami odbiorcy. Pocieszające jest to, że nazwa proponowana dla przyszłej instytucji jest napompowana jak balon i zanim idea wszechmocnej kontroli nad mediami się zmaterializuje pękając wystrzeli z hukiem, jak niejeden polityczny balon wypuszczany tylko po to, żeby wysondować nastroje.