Jego obrazy, plakaty, a nawet bannery, wiszące nad ulicami niektórych dzielnic Bejrutu, do złudzenia przypominają komunistyczną propagandę z lat pięćdziesiątych. Dobroduszna i uśmiechnięta twarz wąsatego mężczyzny zawsze patrzy z nadzieją w przyszłość, a za nim stoi naród, wiwatują tłumy, kłaniają się mu. Jemu i jego współtowarzyszom zbudowano prowizoryczne mauzoleum, kryjące się pod namiotem w samym centrum miasta niedaleko wielkiego, nowiutkiego meczetu ze strzelistymi minaretami. - Tu leży wielki człowiek, nasz ojciec - mówi z przekonaniem żołnierz stojący u wejścia do białego namiotu. - Proszę zrobić zdjęcia i pokazać światu, jak go kochamy. Stojący w pobliżu dżentelmen w czarnej marynarce kiwa tylko głową i uśmiecha się dobrotliwie - dodaje. Wchodzę do długiego na 50 metrów namiotu pełnego białych kwiatów, zdjęć Haririego i jego towarzyszy, którzy także zginęli 562 dni temu w olbrzymiej eksplozji, która wstrząsnęła bliskowschodnią polityką. Jest wielka flaga libańska z drzewem cedrowym, jest wielka księga i otwarty Koran, jest też wielki plakat ukazujący Haririego jako wodza narodu, dzierżącego flagę przekazaną mu przez lud. Robię zdjęcia i wychodzę. - Ja bym też potrafił zbudować miasto za kredyty, które będą spłacać nasze dzieci - mówi taksówkarz, którego dyskretnie pytam o Haririego. - Przecież to kosztowało miliardy! - kontynuuje dalej wskazując na wielkie biurowce budujące się niedaleko odrestaurowanej perfekcyjnie starówki. Zauważam obrazek Jezusa przy lusterku i już wiem, że mam do czynienia z jednym z chrześcijan żyjących w Bejrucie. - Słyszałem, że wiele osób nie dostało rekompensaty za ziemie, na których odbudowywano centrum miasta. Mój kuzyn ma tu działkę wartą kilka milionów dolarów, a oni mu oferowali 200 tysięcy. Nie wziął, odmówił, a oni i tak tu postawili, co chcieli - taksówkarz wyraźnie nie należy do zwolenników Haririego. Wysiadam niedaleko głównego deptaka, po którym przechadza się kilku przechodniów i żołnierze w szaro-czarnych mundurach i czerwonych beretach. Na skrzyżowaniu stoi czołg i głośno rozmawiający żołnierze palą papierosa oglądając się za dziewczynami. Jest upalnie i duszno. Ktoś wybiera liście z fontanny. Trochę pustawo jak na centrum miasta, ale od czasu wojny wiele się zmieniło, nie ma turystów, za to są żołnierze. Dochodzę do głównego placyku otoczonego ekspozycją zdjęć z czasu niedawnych bombardowań. Coś ściska w gardle, gdy przechodzę obok zdjęć martwych dzieci i ambulansów pełnych rannych. Otoczone pięknymi i odrestaurowanymi budynkami twarze na fotografiach, ubrudzone pyłem i krwią krzyczą do przechodniów. "Czwórka dzieci zabitych w Tyrze", "Dwójka dzieci z Jarun" - głoszą podpisy pod zdjęciami. Wystawa jest zatytułowana "A Plane vs a Child", czyli "Samolot kontra dziecko", a sam placyk jest obwieszony czarnymi plakatami z cytatami amerykańskich i izraelskich polityków, hasłami i protestami oraz libańskimi flagami. Taka niema, a zarazem krzycząca demonstracja ofiar. W ogródkach całkiem luksusowych kafejek i restauracji, w cieniach parasoli chowają się nieliczni klienci. Rozmawiają jakby ciszej, półszeptem. Słychać kroki. Patrzę na ziemię i widzę stalowe ślady jakiegoś człowieka. Odbite stalowe kroki silnego mężczyzny podążają do kafejki, gdzie zwykle siedział, co rano przed pracą sącząc mocną kawę z kardamonem. To Rafik Hariri wciąż przechadza się po swoim mieście. Być może właśnie ogląda wystawę. - Chyba to już jednak trochę inne miasto - pomyślałem. Tomasz Błasiak