To były najciekawsze wybory na Wyspach od lat. Kampania z początku niemrawa i przewidywalna, szybko nabrała tempa. Partia Pracy była zagubiona, zmęczona władzą i na sondażowych kolanach, liberalni demokraci krążyli gdzieś na obrzeżach politycznego spektrum, a konserwatyści maszerowali po upragnioną władzę stale i systematycznie zwiększając sondażowy dystans nad konkurentami. Ostatnie tygodnie kampanii zmieniły jednak wszystko. Partia Pracy jakimś cudem odnalazła wigor i dzięki entuzjazmowi lokalnych działaczy ruszyła z impetem w teren odzyskując część swoich wyborców. Prowadzona do tego momentu nienagannie kampania torysów zaczęła się wykolejać z obranych torów. Przewaga zaczęła topnieć, pojawiły się wpadki oraz krytyka bardziej konserwatywnego skrzydła partii niezadowolonego z widocznego skrętu Camerona na lewo. Oliwy do politycznego ognia dodał także lider liberałów Nick Clegg, który w pierwszej w historii telewizyjnej debacie w Wielkiej Brytanii znokautował obu głównych kandydatów do mieszkania przy 10 Downing Street. Na Wyspach wybuchła prawdziwa "Cleggmania". Przewodniczący Liberalnych Demokratów zaczął być nazywany brytyjskim Obamą i nadzieją na "nową jakość w polityce". Zmusiło to sztabowców dwóch głównych partii do jeszcze większego wysiłku. Socjotechniczne tricki ustąpiły miejsca prawdziwej politycznej i społecznej debacie. Spierano się nie tylko o wizję, ale również o realne problemy. Pojawił się również skrzętnie wcześniej omijany temat imigracji. Wszystko to spowodowało prawdziwe zainteresowanie i zaangażowanie społeczne. Do punktów wyborczych ustawiały się kolejki. Frekwencja wyniosła grubo ponad 60 proc. To oznacza, że ludzie wciąż chcą uczestniczyć w demokratycznych procesach i chcą, aby ich głos miał jakieś znaczenie. Paradoks polega na tym, że nie ma, gdyż wrzucony do urny głos nie kończy wcale procesu ukonstytuowania się władzy. Szóstego maja wyborcy wypowiedzieli się jasno i klarownie. Opowiedzieli się za parlamentem "zawieszonym". Żadnej partii nie dali mandatu na samodzielne sprawowanie władzy. Wszystkie siły polityczne w jakimś sensie przegrały. David Cameron nie uzyskał spodziewanej, bezwzględnej większości w parlamencie. Mimo uniknięcia kompromitującej klęski, Partia Pracy odniosła jednak największą wyborczą porażkę od lat, a Nick Clegg mimo medialnego hałasu osiągnął wynik daleki od swoich inspiracji. Szybko jednak polityczna mozaika zaczęła się układać w spójną całość. Lud co prawda przemówił, ale jego głos, jak zwykle, został zignorowany. I chociaż 52 proc. wyborców głosowało za partiami "progresywnymi" (29 proc. na Partię Pracy i 23 proc. na Liberalnych Demokratów - partię, która w wielu swoich programowych punktach jest bardziej lewicowa od Partii Pracy) to jednak premierem został lider prawicy. Zdradzeni poczuli się wyborcy, którzy głosowali taktycznie, aby tylko David Cameron nie zasiadł w fotelu, przy Downing Street. Głosowanie taktyczne polegało na wspieraniu kandydata czy to Labour, czy to LibDem w zależności od tego, który przedstawiciel danej partii miał szansę wygrać z kandydatem Torysów. Oszukani poczuli się także wyborcy Liberalnych Demokratów, kiedy to Clegg zdecydował się na polityczny romans z konserwatystami, mimo że ponad 60 proc. sympatyków LibDem opowiadało się za koalicją z Partią Pracy. Oszukani zostali jednak wszyscy wyborcy, gdyż niemal wraz z zamknięciem lokali wyborczych do politycznego teatru weszła "partia", która w wyborach nie brała udziału, a jednak jest najbardziej wpływowa nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale i na całym świecie. Mowa o nieformalnej "partii" bankierów i finansistów, której żaden z przedstawicieli nie stanął do dyskusji w telewizyjnych debatach. "Partii", która nie opublikowała żadnego manifestu ani planu politycznego. Wreszcie, "partii", która nie poddała się ocenie opinii publicznej. Głównie dlatego, że jeśli by to zrobiła, przegrałaby z kretesem. A jednak to ona będzie miała najwięcej do powiedzenia w najważniejszej kwestii czekającej Wyspy. To ona bowiem zadecyduje o głębokości cięć budżetowych, aby zmniejszyć dług publiczny. Przez najbliższe kilka lat, jak zwykle zresztą, finansjera będzie dyktowała warunki demokratycznie wybranemu rządowi. Jeszcze podczas telewizyjnej relacji z nocy wyborczej w studiu przewijało się ciągłe pytanie: "jak na wybory zareagują rynki?". Podczas negocjacji w sprawie koalicji, kiedy to liberałowie zastanawiali się, czy zdecydować się na alians z lewicą, czy z konserwatystami - główny korespondent BBC Nick Robinson pytał przedstawiciela Liberalnych Demokratów: "Czy granie na dwie strony jest odpowiedzialnym zachowaniem w sytuacji, kiedy cały kraj czeka na rząd, a rynki żyją w niepewności?" Wtórował mu "The Times": "Najważniejsze jest zdobycie i utrzymanie zaufania rynków finansowych". Kiedy w Grecji palono samochody, rządy pozostałych krajów śródziemnomorskich wpadły w panikę, gdyż agencje ratingowe obniżyły im stopień zaufania co do możliwości spłaty długów. Odsetki poszły w górę, jeszcze bardziej nakręcając spiralę zadłużenia tych państw. Wszyscy poddali się dyktatowi rynku. Mało kto zwrócił jednak uwagę, że wiarygodność agencji ratingowych jest mocno wątpliwa. Te same agencje, które dzisiaj za palący problem uważają długi publiczne, jeszcze kilka miesięcy temu nie widziały nic złego w niezrównoważonych bilansach banków komercyjnych. Nie jest to takie trudne do zrozumienia skoro te agencje są finansowane głównie przez banki. Jak to więc jest możliwe, że zalecenia niekompetentnych, a do tego jeszcze działających w wąskim interesie swoich fundatorów ludzi, są traktowane z takim namaszczeniem? Ekonomista Mark Fisher opisuje go w swojej nowej książce "Capitaist Realism": "Panuje powszechne przekonanie, że kapitalizm, nie tylko jest dziś jedynym racjonalnym politycznym i ekonomicznym systemem, ale również, że nie można go zastąpić żadną spójną alternatywą." Zaś według antropologa Clifforda Geertz'a rynki finansowe są nową religią, w której giełda i waluty pełnią rolę symboli, finansiści i bankierzy pełnią rolę kapłanów, a ich wypowiedzi zamieniają się w dogmaty. Tymczasem dwa lata po finansowym kataklizmie, kapłani nowej religii znów podnoszą głowy, dyktując warunki demokratycznie wybranym władzom. Wyciągając ręce po tłuste nagrody finansowe grożą jednocześnie destabilizacją państw, jeśli rządy nie zduszą deficytów. Domagają się cięć, które najmocniej odczują najubożsi - zmniejszenia zasiłków i świadczeń socjalnych, obniżki płac oraz emerytur. Sami jednak na spekulacjach długami państwowymi oraz walutą robią kokosy. Żerując na problemach ekonomicznych różnych krajów zarabiają miliony. Nowa religia robi dokładnie to samo, co przedstawiciele wszystkich innych grup wyznaniowych. Wyciąga olbrzymie ilości pieniędzy od swoich wiernych. Od dyktatury rynkowych dogmatów pierwsza uwolniła się kanclerz Angela Merkel, która niemieckim bankom zakazała krótkoterminowych spekulacji państwowymi obligacjami. Za jej przykładem powinna pójść również Wielka Brytania. W nowoczesnych, demokratycznych państwach rozdział państwa i religii wpisany jest przecież do konstytucji. Radosław Zapałowski