Olszewski, adwokat w latach 80., w rozmowie z PAP w przeddzień beatyfikacji ks. Popiełuszki ocenił, że sam przebieg uprowadzenia i doprowadzenia do śmierci ks. Jerzego wyglądał mniej więcej tak, jak ustalono w "procesie toruńskim" i jak mówili oskarżeni - co wynika z obiektywnych ekspertyz. Kluczem jest to, z czyjej inicjatywy doszło do tej śmierci. Adwokaci, którzy jako pełnomocnicy oskarżycieli posiłkowych reprezentowali rodzinę ks. Jerzego: Olszewski, Edward Wende i Andrzej Grabiński oraz Krzysztof Piesiewicz - pełnomocnik porwanego razem z kapłanem kierowcy - Waldemara Chrostowskiego - sprzeciwili się przed sądem wnioskowi prokuratora o karę śmierci dla Grzegorza Piotrowskiego - zabójcy księdza, bo jak mówili - ks. Jerzy by tego nie chciał. Rolą pełnomocników oskarżycieli stało się też bronienie dobrego imienia ks. Popiełuszki, który w tym procesie został przedstawiony jako "prowokator i ekstremista", który "nosił krzyż na piersi i nienawiść w sercu". PAP: Jak to się stało, że znalazł się pan w sprawie śmierci księdza Popiełuszki, w której działał pan jako pełnomocnik rodziny kapłana? Jan Olszewski: - W momencie, gdy ogłoszono, że zostało znalezione ciało ks. Jerzego, byłem doradcą w Sekretariacie Episkopatu Polski. Późnym popołudniem ks. arcybiskup Dąbrowski poprosił prawników: mnie, Wiesława Chrzanowskiego i Andrzeja Stelmachowskiego, aby się zastanowić, jak można zabezpieczyć i dopilnować ustalenia prawdy w tej sprawie. Szef MSW Czesław Kiszczak zawiadomił, że następnego dnia będzie dokonana sekcja zwłok ks. Jerzego w Białymstoku. Zostało postanowione, że Episkopat zgłosi żądanie dopuszczenia swego przedstawiciela. Z tych trzech prawników tylko ja byłem czynnym adwokatem, dlatego otrzymałem to pełnomocnictwo. W nocy pojechałem do Białegostoku, żeby rano uczestniczyć w sekcji. Od tego momentu uczestniczyłem w tej sprawie. Początkowo tylko na podstawie ustnego uzgodnienia ks. arcybiskupa Dąbrowskiego z Kiszczakiem, a potem - na zasadzie formalnego pełnomocnictwa Kurii. Kiedy akta sprawy znalazły się w sądzie, to pełnomocnictwo zostało zakwestionowane, bo uznano, że Kuria nie jest instytucją poszkodowaną. Wobec tego poproszono, by matka księdza Jerzego udzieliła mnie i mec. Andrzejowi Grabińskiemu tego pełnomocnictwa. W mowie końcowej z procesu toruńskiego wspomniał pan, że był wielokrotnie słuchaczem kazań ks. Popiełuszki z jego mszy za ojczyznę w kościele św. Stanisława Kostki. Jak pan go zapamiętał? - Ja się później wiele razy zastanawiałem, kiedy pierwszy raz spotkałem ks. Popiełuszkę. To musiało być jesienią 1980 roku, gdy został kapelanem Solidarności w Hucie Warszawa. Był to przecież jeden z ośrodków założycielskich Solidarności Mazowsza - zanim jeszcze powstała ogólnopolska Solidarność. Ja byłem doradcą od samego początku. Z tego tytułu musiałem się zetknąć z ks. Jerzym już wtedy, ale okoliczności tego spotkania nie pamiętam. Bliżej poznałem go dopiero wtedy, gdy w stanie wojennym pojawił się wśród publiczności na pierwszych procesach działaczy Solidarności - np. komitetu strajkowego Huty Warszawa. Wówczas zauważyłem, że ten niezwykle skromny ksiądz samą swoją obecnością stworzył szczególny nastrój na sali sądowej i dodawał otuchy oskarżonym, a peszył prokuratorów i sędziów. Później bywałem na mszach za ojczyznę w kościele św. Stanisława na Żoliborzu. Słuchałem jego słynnych homilii. Myślę jednak, że takim prawdziwym "egzaminem", który pokazał, co naprawdę potrafi ksiądz Popiełuszko, był pogrzeb Grzegorza Przemyka (maturzysty śmiertelnie pobitego w maju 1983 r. przez milicję - PAP). Ta śmierć wywołała ogromne poruszenie wśród młodzieży w Warszawie. Władze kościelne świetnie zdawały sobie sprawę, że pogrzeb może stać się krytycznym wydarzeniem, na którym pojawi się wielu wzburzonych młodych ludzi. Zastanawiano się jak ten pogrzeb zorganizować. To wszystko wziął na siebie ksiądz Jerzy. Swoim autorytetem potrafił narzucić tysiącom młodych ludzi zachowanie całkowitej ciszy w czasie przejścia konduktu pogrzebowego przez miasto. Wystarczyło jego wezwanie, apel do zebranych? - Tak. W efekcie ten przemarsz był bardziej poruszający niż najgłośniejsza manifestacja. W swojej mowie końcowej wygłoszonej na procesie toruńskim pan powiedział, że ks. Popiełuszko każdą ze swych mszy odprawianych w intencji ojczyzny kończył wezwaniem piętnującym jako prowokatorów tych wszystkich, którzy, wychodząc z kościoła, zakłócą powagę uroczystości jednym choćby okrzykiem, gestem czy transparentem. Te wezwania ksiądz Jerzy potrafił wyrazić ewangelicznym językiem. Nie posługiwał się językiem politycznych racji. Czy w trakcie śledztwa po zabójstwie księdza miał pan - jako pełnomocnik instytucji kościelnej - możliwości realnego działania? - W różnych fazach tego postępowania różnie to wyglądało. Moim zdaniem najbardziej efektywny był udział mój i wyznaczonego przez Kurię prof. Edmunda Chróścielewskiego z Poznania, eksperta z zakresu medycyny sądowej, w oględzinach i sekcji zwłok księdza Jerzego. Nasza obecność tam - a szczególnie profesora - zapewniła ich pełną wiarygodność. Właściwie to jedyny w tym procesie obiektywny materiał dowodowy, w oparciu o który można ustalić rzeczywisty przebieg tej zbrodni. Wszystko inne jest oparte albo na wyjaśnieniach samych sprawców, albo na fragmentarycznych zeznaniach świadków, które dotyczyły drugorzędnych okoliczności. "Koronnym" świadkiem uprowadzenia był Waldemar Chrostowski - kierowca księdza Jerzego, któremu udało się uciec. Było oczywiste, że sprawcy mu tę ucieczkę umożliwili. Ale sądzę, że to był element przyjętego przez nich scenariusza. W ich założeniu Chrostowski miał być świadkiem, który stwierdzi, że ks. Jerzego uprowadzili funkcjonariusze milicji. Przecież sprawcy wystąpili w mundurach MO. A potem cała sfabrykowana dokumentacja sprawy miała wykazać, że to nie byli żadni funkcjonariusze tylko jacyś ludzie z podziemnej Solidarności, których zadaniem było skompromitowanie władz.