- Sprawa jest badana, gdyż jest podejrzenie działań przestępczych - powiedziała Joanna Dębek z Ministerstwa Sprawiedliwości. Nie podała szczegółów. Sam Kaczmarek mówi, że z perspektywy czasu uważa, że była to prowokacja UOP, ale wówczas nie miał o tym pojęcia. Już w lutym tego roku "Wprost" pisał o całej sprawie. Wtedy podawał, że "ofiarą prowokacji tajnych służb padł też obecny szef MSWiA Janusz Kaczmarek". W środę "Wprost" podał, że w 1993 r. oficerowie UOP zatrzymali b. esbeka pod pozorem próby handlu uranem, ale rzekoma sprzedaż materiałów radioaktywnych była sfingowana przez Urząd, a prawdziwym celem były teczki nielegalnie przechowywane przez esbeka. Według tygodnika, Kaczmarek - wówczas prokurator rejonowy w Gdyni - nadzorował całą operację i wiedział, że sprawa handlu uranem jest mistyfikacją. Zdaniem "Wprost", dokumenty z teczki Wałęsy wywieziono w nieznane miejsce, a materiały z teczek innych osób miały być wykorzystane później m.in. w operacji inwigilacji prawicy. "Wprost" zaznacza, że całą sprawą zainteresowało się Ministerstwo Sprawiedliwości, z Gdańska ściągnięto dokumenty ze śledztwa i trwa ich analiza. Niewykluczone, że w tej sprawie zostanie podjęte postępowanie - napisał tygodnik. Kaczmarek powiedział w TVN24, że z perspektywy czasu uważa, iż była to prowokacja UOP, ale wówczas nie miał o tym pojęcia i nie wiedział przed akcją o teczkach. Dodał, że w związku z tym, iż teczek nie przekazano prokuratorowi, wystosował pismo - które jest w aktach sprawy - że "wszystko, co jest znalezione w miejscu zdarzenia, powinno być przedstawione prokuratorowi. Tak się nie stało". Kaczmarek zapewnia też, że w aktach sprawy jest jego "ostre pismo" do szefa UOP w Gdańsku, że wszystkie dowody muszą być przedstawione prokuratorowi. Ówczesny prokurator wojewódzki w Gdańsku Leszek Lackorzyński powiedział, że prokuratura została wtedy oszukana przez UOP i nie wiedziała, jaki jest faktyczny cel akcji Urzędu. W jego opinii, nie można powiedzieć, że Kaczmarek nadzorował akcję odzyskania akt. - Faktycznie UOP użył fortelu i nas oszukał. Trudno mówić, że operacja była nielegalna; to jednak działał organ legalny, który oszukał organ legalny, czyli prokuraturę, ale akta nie poszły do złodziei, tylko do urzędującego ministra. "Łapę" położył na tym UOP. Zostało to zawiezione prawdopodobnie do rąk Andrzeja Milczanowskiego. Ja później do niego pisałem pisma z protestami i nie dostałem odpowiedzi - powiedział b. prokurator. Dodał, że prokuraturze, po rzekomej akcji dot. materiałów radioaktywnych, zabezpieczonych akt nie udostępniono i zarówno on jak i prokurator Kaczmarek, dowiedzieli się o ich przejęciu z protokołu z przeszukania. Zaznaczył, że widział zapieczętowane akta, na których był pseudonim, używany na tzw. liście Macierewicza, przypisywany Lechowi Wałęsie. - Wtedy zorientowałem się, że chodzi o Wałęsę i napisałem do Warszawy i wiem, że powstało tam oburzenie - podkreślił. Według niego, operację pozyskiwania dokumentów wykradzionych przez SB na terenie całego kraju zlecił Milczanowski. Miał mu o tym powiedzieć ówczesny szef gdańskiego UOP Adam Hodysz. Tymczasem wymieniony w artykule "Wprost" b. prezydent Lech Wałęsa powiedział w poniedziałek, że o sprawie dot. domniemanej nielegalnej akcjim która miała być nadzorowana przez Kaczmarka wie wyłącznie z gazet. - Zdaniem Wałęsy, gdyby było wiadomo o jakichś dokumentach, znalazłaby się o tym wzmianka w dokumentach z jego rozprawy przed sądem lustracyjnym. To musiałoby być w papierach zapisane. Ktoś, by to podniósł; nawet Macierewicz czy Naimski, by podnieśli tę sprawę, że były dokumenty i zginęły - zastrzegł Wałęsa. Zaznaczył, że słabo zna Kaczmarka i spotkał się z nim "może trzy razy". Według gdańskiego IPN, sprawa ta leży w gestii prokuratury powszechnej. Do chwili nadania tej depeszy, nie udało skontaktować się z b. szefem MSWiA, Januszem Kaczmarkiem.