Szczerze mówiąc, przemówienie inauguracyjne mnie nie zachwyciło. Było miejscami banalne i - jak to zwykle bywa w takich wypadkach - "ogólnie słuszne". Dla ludzi oczekujących wielkiej zmiany czy nowego stylu prezydentury mogło być pewnym zawodem. Ale pierwsze decyzje Obamy zdają się wskazywać na rzeczywistą zmianę kierunku polityki amerykańskiej. Szczególnie oczekiwane było zamknięcie więzienia dla osób podejrzanych o terroryzm w bazie Guantanamo na Kubie. Niespodzianką natomiast była bardzo wyrazista deklaracja nowego prezydenta dotycząca stosunku do aborcji. W USA kwestia aborcji jest regulowana przez ustawodawstwo stanowe, a wykładnią prawa zajmuje się Sąd Najwyższy, więc wypowiedź prezydenta ma wyłącznie wymiar deklaracji ideologicznej. Mówiąc najkrócej: Obama - czy raczej jego spece od PR - wykonał operację uspokojenia konserwatywnych wyborców i społeczności międzynarodowej w czasie przemówienia inauguracyjnego, zapowiadając następnie czteromiesięczną przerwę w procesach, deklarując zamknięcie więzienia w Guantanamo pogłaskali swoich wyborców gestem "spełniam swoje obietnice" i wreszcie podkreślili lewicowość Obamy i jego liberalną postawę poprzez deklarację proaborcyjną. Być może najciekawszą kwestią z pierwszych dni prezydentury jest fakt niewymienienia Izraela w mowie inauguracyjnej (aczkolwiek obietnice stabilnego wsparcia sojuszników zostały odczytane w Jerozolimie jako wsparcie dla Izraela) i pierwszy telefon nowego prezydenta po objęciu urzędu, który zadzwonił w siedzibie Mahmuda Abbasa, szefa Autonomii Palestyńskiej. Z Warszawy popłynęły gratulacje, ale telefonu z Białego Domu nie było. I trudno się dziwić, bowiem naszym kłopotem jest brak pomysłu na politykę wobec USA. Mamy podpisaną umowę w sprawie tarczy antyrakietowej, umowę w Waszyngtonie traktowaną znacznie chłodniej niż poprzednio, choćby ze względu na kryzys finansów amerykańskich.Mamy kontyngent w Afganistanie i koniec. To, co powinno być polskim wkładem w relacje z Ameryką, czyli polityka wschodnia, jak dotąd wegetuje w zderzeniu z realiami, czyli permanentnym kryzysem władzy na Ukrainie i rozbudowanym ponad możliwości zadęciem imperialnym Rosji. Nasze rozmowy z Białorusią ciągle przypominają dreptanie w miejscu, a projekty energetycznej współpracy z Litwą, Łotwą i Estonią pozostają wciąż projektami, tym bardziej mglistymi, im bardziej nasi sąsiedzi uginają się pod ciężarem kryzysu. Polska nie bardzo realizuje również swoją rolę lidera regionu. Przyjmując nas do NATO Amerykanie liczyli, że nie będą musieli się zastanawiać, co odróżnia Słowację od Słowenii, tylko zatelefonują do Warszawy i będą mieli załatwione problemy regionu. Niewiele z tego wyszło. Gorzej - to nasi sąsiedzi jeżdżą dziś do USA bez wiz i mają lepsze lobbies w Waszyngtonie niż Polacy. Oczekujemy od Ameryki gwarancji bezpieczeństwa i wyraźnego zaangażowania się na rzecz Ukrainy, ale na pytanie "co my mamy do zaoferowania Ameryce?", trudno wskazać więcej niż kilka batalionów wojska w Afganistanie. Analitycy skupieni wokół prof. Zbigniewa Lewickiego zapowiadają, że "czeka nas lekcja realizmu". Bardzo bolesna, bo sprowadzająca nasze ambicje do poziomu średniego państwa położonego w mało ważnym z punktu widzenia Ameryki zakątku świata. Polityka Obamy będzie jeszcze mniej europocentryczna od polityki poprzedniej ekipy. Jeśli chcemy istnieć w Waszyngtonie, musimy mieć atrakcyjne pomysły. Atrakcyjne dla nas i dla Ameryki. Uprawiana od lat przez wszystkie ekipy polityka dziada proszalnego, jeśli będzie kontynuowana, na pewno zakończy się klęską. Jerzy Marek Nowakowski