Piłkarskim kibicom bliżej nie trzeba go przedstawiać. Wicemistrz olimpijski z Barcelony, wieloletni kadrowicz, uczestnik mundialu z 2002 roku w Korei Płd. i Japonii. Na koncie 70 meczów w drużynie narodowej, co daje mu miejsce w Klubie Wybitnego Reprezentanta. W sobotę 47-letni Piotr Świerczewski, ksywa "Świr", zadebiutuje na gali FFF2 (Free Fight Federation) jako zawodnik MMA. Jego rywalem będzie Greg Collins, właściwie Grzegorz Chmielewski. Mechanik, który w Londynie tuninguje samochody celebrytów. Łukasz Żurek, Interia: - Dlaczego klatka? Pieniądze, adrenalina, brak pomysłu na siebie o poranku...? Piotr Świerczewski: - Wszystkiego po trochu. Po pierwsze za dużo się obijałem w ostatnim czasie, nabrałem za dużo kilogramów i uznałem, że pora to zmienić. Jeździłem sobie na wakacje, byłem w wielu krajach. Nie będę wymieniał gdzie, bo powiedzą, że się chwalę. Zaczynałem się już tym trochę nudzić. Brakowało mi adrenaliny, jakiegoś sportowego wyzwania. A co z trenerką? - Nie mam jeszcze papierów, żeby prowadzić zespół w Ekstraklasie. A poniżej I ligi nie chcę pracować. Jestem człowiekiem ambitnym. Zawsze byłem. Nie pójdę do klubu, gdzie wiele kwestii organizacyjnych spiętych jest "na agrafce". Jak zareagowali koledzy z boiska na wiadomość, że będzie pan walczył? - Dużym zainteresowaniem. Może nawet bardziej zdziwieniem. Bo ja jestem kulturalnym człowiekiem i nie lubię przemocy. Wolę porozmawiać na argumenty. Niektórzy dopytują co i jak, bo też by chcieli spróbować. Pytają też, czy się nie boję. Ale czego ja mam się bać? Z klatki MMA nie zawsze wychodzi się bez szwanku... - Jakbym chciał jechać w Warszawie rowerem między samochodami spod Pałacu Kultury na Wilanów, to mógłbym się obawiać. A w klatce? Wiem, że czasem leje się krew. Ale jest sędzia, z nożem nikt do mnie nie wyskoczy. To nie bójka pod dyskoteką, gdzie może stać się wszystko. Po sobotniej walce mogę mieć co najwyżej obitą twarz, fioletowe oko, ewentualnie złamany nos. Miałem już złamany z pięć razy i żyję. Bardziej ryzykuję na nartach, bo lubię jeździć "na krechę". Wiem, że jak kiedyś wypieprzę przy prędkości 80 lub 100 km/h, to cało z tego nie wyjdę. A jako piłkarz miałem głowę trzy razy szytą. Raz w Poznaniu lekarz mnie podgolił na ławce rezerwowych, zdezynfekował, zeszył i jeszcze wróciłem do gry. Czuje się pan dobrze przygotowany do sobotniej konfrontacji? - Przez trzy ostatnie tygodnie ciężko trenowałem. Schudłem 10 kg, a ważyłem już prawie okrągłą setkę. Przebadałem się bardzo dokładnie i wiem, że jestem zdrowy. Mam dyscyplinę żywieniową. Myślę, że wszystkie organy są mi za to wdzięczne. I jeszcze mi za to wszystko zapłacą. Obowiązuje mnie klauzula tajności, więc nie mogę wymienić kwoty. Powiem tylko, że dla mnie to duże pieniądze. Ale tego, co zyskałem przez ostatnie tygodnie, nie da się przeliczyć na pieniądze. To prawda, że na niedawnej gali stulecia PZPN nie wypił pan kropli alkoholu? Znajomi byli w szoku, nie poznawali kamrata... - Trochę wina spróbowałem. Jedna trzecia lampki, nie więcej. W zasadzie zamoczyłem tylko usta, bo lampka napełniona była do połowy.