Reklama

MMA. Marcin Najman: Ostatnich 10 lat nie zamieniłbym na nic innego

Marcin Najman - "El Testosteron" /Jakub Gruca /Newspix

​- Jak to się stało, że zacząłem się bić? Zawsze mi to gdzieś w sercu siedziało. Już w podstawówce nigdy się nie cofałem. Nie szukałem okazji do bójek, ale jak ktoś zaczepiał, to nie robiłem kroku wstecz – mówi w rozmowie z Interią Marcin Najman.

W Polsce jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci ostatnich lat. Dlaczego skalą popularności wielokrotnie przebija wielu utytułowanych sportowców, rekordzistów, medalistów świata i Europy? To proste. Chodzi o sztukę budzenia emocji. Marcin Najman opanował ją w stopniu niemal doskonałym.

Łukasz Żurek, Interia: Zacznijmy od pytań trudnych. Kim jesteś, Marcin?

Marcin Najman: - Jestem byłym zawodowym sportowcem. Chociaż nie... bo cały czas z tego żyję. Jestem zawodowym sportowcem. 

Wikipedia przedstawia cię jako osobowość medialną - tak samo jak Oprah Winfrey, Justynę Steczkowską albo Krystynę Jandę. Pasuje ci taka kategoria?

Reklama

- Myślę, że trzeba to doprecyzować. Rzeczywiście pojawia się tam takie określenie, ale dopiero po którymś przecinku. Przede wszystkim przedstawiony jestem jako pięściarz, zawodnik MMA, kick-bokser i promotor boksu. A osobowość medialna? Nie przeszkadza mi to. Udzielam się w mediach nie tylko jako sportowiec. W sumie trzyma się to kupy.   

Ale wiesz, że tzw. ludzie z branży padają ze śmiechu, kiedy ktoś nazywa cię sportowcem...

- Jacy ludzie?

Choćby Przemysław Saleta. Ale też inni, którzy stają lub swego czasu stawali w ringu.

- W twoim pytaniu jest ewidentne nadużycie. Jerzy Kulej, Andrzej Gołota, Marian Kasprzyk, Janusz Zarenkiewicz i Michael Buffer mieli o mnie zupełnie inne zdanie, a to największe ikony świata boksu. Moją pozycję próbują podważyć tylko ci, którzy są ze mną skonfliktowani i którym z różnych powodów jest ze mną nie po drodze. Jednym z nich jest właśnie Saleta. Swego czasu zaistniał między nami konflikt na tle osobistym i on nie potrafi sobie z tym poradzić. Niech lepiej powie, od kogo dostał największe bicie w karierze. Jak go znam, to sobie nie przypomni. Posiadam licencję zawodowego boksera od 2001 roku, w tym czasie z 21 walk wygrałem 15. Trudno się bić z takimi faktami. Równie dobrze ktoś może powiedzieć, że jestem kosmonautą i tak samo minie się z prawdą.  

A tymczasem jesteś... muzykiem i nauczycielem. Maturę zdawałeś w Zespole Szkół Muzycznych. Potem skończyłeś pedagogikę. Mógłbyś układać dzieciom nuty na pięciolinii - za pieniądze.

- Niestety nigdy nie miałem takiego pomysłu na siebie. Na studiach w planie zajęć było wiele takich rzeczy, które umiałem już z liceum. Nowością, która mnie interesowała, była w zasadzie tylko psychologia. Miałem więc sporo czasu na trenowanie sportów walki i temu się poświęciłem. Jako nauczyciel odbyłem kilkanaście lekcji z dziećmi - jedynie w trakcie praktyk. Teraz uczę muzyki już tylko moją córkę Weronikę. Ma siedem lat, uwielbia śpiewać i jest wielką fanką programu "The Voice Kids".

Wystartuje jako uczestniczka?

- Rozważamy to. Moja małżonka nie ma nic przeciwko temu. To musi być decyzja przed wszystkim córki. Ma już świadomość, że udział w takim programie to spore wyzwanie. Jeśli uzna, że jest na nie gotowa, na pewno będziemy ją ze wszystkich sił wspierać. Weronika zdążyła już poznać Edytkę Górniak, z którą od kilku lat mam przyjacielskie relacje. Ma więc z kogo brać najlepszy przykład.

A talenty sportowe? 

- Nie uprawia jeszcze żadnej dyscypliny, ale jest bardzo wysportowaną dziewczynką. Chodzi ze mną na treningi i wyprawia na boku swoje akrobacje. Salta, stanie na rękach, na głowie. To wszystko ma już w małym palcu. Jest tak wygimnastykowana i rozciągnięta, że mogę jej tylko pozazdrościć.         

Ty jako dziecko brałeś udział w przedstawieniach teatralnych...

- Jakieś początki tego były już w szkole podstawowej, później w liceum grywałem częściej. Pamiętam, że kiedyś występowałem przed spektaklem z udziałem Emilii Krakowskiej - to było takie muzyczne wprowadzenie do jej sztuki. Miałem okazję ją poznać, nawiązaliśmy bardzo fajny kontakt. Później sam stanąłem na prawdziwej scenie teatralnej. Zagrałem pastuszka z kontrabasem w "Pastorałce". Stare dzieje.     

O wiele większą widownię miałeś wiele lat później w "Tańcu z gwiazdami". Ale poległeś już w drugim odcinku - na rumbie...

- Rumba to przede wszystkim ekspresja, duże emocje. Nie dałem rady. Dla mnie to taki emocjonalny ekshibicjonizm. Nie lubię tego. W ogóle nie przepadam za tańcem. W walcu, jak trzeba było trzymać ramę, szło mi całkiem nieźle. Ale rumba to już coś nie dla mnie. Nie w tym wieku.          

A próbowałeś śpiewać?

- Nie! To mi nigdy nie wychodziło. W szkole każdy musiał być albo w orkiestrze, albo w chórze. Ja zawsze byłem w orkiestrze. Na dyplomie mam napisane muzyk-instrumentalista.   

Jak to się stało, że taki wrażliwy artystycznie chłopak zaczął się bić?   

Zawsze mi to gdzieś w sercu siedziało. Już w podstawówce nigdy się nie cofałem. Nie szukałem okazji do bójek, ale jak ktoś zaczepiał, to nie robiłem kroku wstecz. Potem, jak miałem 17 lat, zobaczyłem pierwszą walkę Andrzej Gołota - Riddick Bowe i po prostu zwariowałem na punkcie boksu. Tak już zostało.     

O mieszanych sztukach walki, "ubranych" w federacje, nikt wtedy jeszcze nie słyszał. Jakie pieniądze generuje dzisiaj MMA w polskich warunkach?

- Skala rozpiętości jest bardzo szeroka. Zawodnik zarabia od zera złotych do kilkuset tysięcy złotych. Ci z ALMMA (Amatorska Liga MMA - przyp. red.) walczą za darmo albo za 100, 200 lub 300 złotych. Najlepsi inkasują tysiąc razy więcej. Jak można się domyślić, miejsce Marcina Najmana na tej skali znajduje się... w odpowiednim miejscu. 

Masz na pewno sporo wolnego czasu. Interesujesz się historią starożytnego Rzymu?

- Tak, nawet bardzo. W ogóle lubię historię.

A potrafisz docenić poczucie humoru twoich rywali? Paweł Trybała zaproponował ci dwie ksywy - "Kontuzjusz" albo "Oklepus"...

- Próbujesz mnie sprowokować, ale ja nie mam ochoty rozmawiać o Trybale. Mógłbym pod jego adresem wysunąć wiele mocnych przymiotników. Nie będę tego robił, podaliśmy sobie ręce i to dla mnie temat zamknięty. Przynajmniej na poziomie pyskówki. Bo nie wykluczam, że kiedyś dojdzie między nami do rewanżu, tyle że tym razem na zasadach bokserskich. A tak na marginesie - z 21 zawodowych walk z powodu kontuzji poddałem tylko trzy, w tym dwukrotnie z powodu tego samego urazu. Ludzie uwielbiają pewne historie wyolbrzymiać.  

Podobna żona Trybały ma wejść do klatki. Obejrzysz walkę? Pytam z ciekawości, nie prowokacyjnie...

- Nie. Myślę, że raczej się nie skuszę. 

To wróćmy do twojej kariery. Ten worek, który tak masakrujesz na filmikach wrzucanych do sieci, to ile waży? Bo internauci żartują, że wypchałeś go pierzem...  

- Czym?

Pierzem.

- Nie spotkałem się z takim komentarzem, a czytam regularnie.

Jesteś popularny, nie dasz rady przeczytać wszystkich.

- Ktoś próbował być złośliwy. Nie sądzę, żeby komuś spędzało sen z powiek to, ile waży mój worek treningowy. Sam tego nie wiem. Lekki nie jest. I nie wiem, czym jest wypełniony, bo do środka nie zaglądałem.  

To prawda, że wyobrażasz sobie Saletę, kiedy wyprowadzasz kolejne ciosy na sali treningowej? To też wytwór wyobraźni internauty. Masz okazję obalić kolejną złośliwość...

- Bzdura. Saleta nie ma tak wielkiej głowy. Poza tym uderzam w worek kilkadziesiąt razy i on dalej wisi. Saleta po 2-3 ciosach ode mnie już leżał.    

Tych ciosów trochę już padło. W grudniu minęło właśnie 10 lat od twojego debiutu w MMA. Jak wypada bilans dekady?

- Oficjalne statystyki to 2-4 na minusie. Ale w mojej klasyfikacji jest 3-3, czyli trzy walki wygrane i trzy przegrane.

Skąd ta różnica?

- Pierwsza walka z Saletą, rzekomo przez niego wygrana. W żaden sposób nie miał wtedy prawa wstać z dosiadu, w którym się znalazł. Biłem go non stop przez trzy minuty. Koniec walki to była kwestia sekund. Sędzia przyszedł mu z pomocą i w ostatniej chwili przerwał atak. A generalnie? Te 10 lat w klatce to była piękna przygoda i na pewno nie zamieniłbym jej na nic innego.   

Osiem lat temu po raz pierwszy ogłosiłeś zakończenie kariery. Pamiętasz jeszcze ten nieprzemyślany młodzieńczy wybryk?

- Nie był taki młodzieńczy, bo miałem już wtedy 33 lata. I chyba to nie była pierwsza próba zakończenia kariery. Ale musisz wiedzieć, że nie tak łatwo pożegnać się z wyczynowym sportem. Nie jestem tego jedynym przykładem. Nie hejtujcie tak zaciekle tych, którzy jednak wracają. Trudno pogodzić się z tym, że jest się już "starym" i "niesprawnym". Każdy chce sobie udowodnić, że jest inaczej. Było tylko dwóch wielkich mistrzów, którzy odeszli i nie wrócili. Lennox Lewis i Jerzy Kulej.             

A propos rozstań - jaka jest historia twojej znajomości z Andrzejem Gołotą? Jesienią 2014 roku wielu jego fanów nie dowierzało, że to właśnie ty organizujesz jego pożegnalną walkę... 

- W mojej świadomości Andrzej Gołota funkcjonuje od igrzysk olimpijskich w Seulu w 1988 roku. Miałem wtedy 9 lat. To, co on robił później na zawodowych ringach, było dla mnie czymś niewiarygodnie  fascynującym. Wielka postać, która zapisała się złotymi zgłoskami w historii nie tylko polskiego, ale i światowego boksu. I nikt tego nie podważy. To do niego należy do dziś rekord oglądalności gali bokserskiej w naszym kraju. Walkę z Timem Whiterspoonem w 1998 roku, transmitowaną w otwartym Polsacie, obejrzało blisko 12 mln ludzi.

Jak się poznaliście?

- Pierwszy raz spotkaliśmy się w 2005 roku na konferencji prasowej przed jego walką z Saletą, z którym ja w tamtym czasie regularnie sparowałem. Nie dawałem mu wielkich szans - chciałem tylko, żeby w starciu z Andrzejem dobrze się zaprezentował. A potem był ten słynny incydent, po którym coś we mnie pękło. Saleta zaczął się niewybrednie wypowiadać o Gołocie, a kiedy usłyszał, że ten na dole właśnie wsiadł do windy, mina mu zrzedła. I poprosił mnie, żebym mu od razu pomógł, jak się Andrzej na niego rzuci. Żenada. Szczyt żenady.  

Ważną postacią był w tej historii Andrzej Gmitruk.

- Trenował Gołotę, a ze mną się kolegował. Byliśmy w trojkę na kilku kolacjach i moja znajomość z Andrzejem w taki sposób zaczęła się zacieśniać. W trakcie jego walki z Saletą (zwycięstwo Salety przez nokaut w szóstej rundzie - przyp. red.) po prostu pękło mi serce. Ktoś taki jak Saleta nigdy nie powinien znaleźć się w ringu z Gołotą. Jedna konfrontacja Andrzeja z Riddickiem Bowe wymagała więcej siły i energii niż wszystkie walki Salety razem wzięte. Wygrał wtedy kondycyjnie. Od razu wnioskowałem o kontrolę antydopingową.

Długo nie mogłeś się z takim obrotem spraw pogodzić.

- Nie mogłem pozwolić, żeby wielka legenda zeszła z ringu w taki sposób. Dlatego zaproponowałem Andrzejowi i jego żonie Marioli walkę pożegnalną w formule no decision, czyli bez ogłoszenia werdyktu. Przystali na tę propozycję. Z Włodkiem Szaranowiczem, którego uważam za najbardziej genialnego komentatora w historii telewizji, uznaliśmy, że najlepiej będzie pokazać walkę na antenie TVP1. Zorganizowałem galę w Częstochowie. Nie słyszałem, żeby ktokolwiek powiedział na jej temat złe słowo. Wszyscy byli zgodni, że właśnie w taki sposób na sportową emeryturę powinien odchodzić wielki czempion. Był tort, było konfetti, a na ringu trzech mistrzów świata wagi ciężkiej - Oliver McCall, Danell Nicholson i Gołota. Bo Andrzej, nie tylko dla mnie, jest niekoronowanym mistrzem świata.                           

Tobie popularność zapewnił udział w programie Big Brother VIP z 2008 roku. To były twoje wrota do show-biznesu? 

- Myślę, że nie. To był Big Brother VIP, czyli edycja - jak sama nazwa wskazuje - dla ludzi już znanych. Do programu zostali zaproszeni celebryci. Myślę, że o mojej obecności w tym gronie zadecydowały pojedynki stoczone na ringu. I pewnie też trochę awantura, jaka rozpętała się między mną a Saletą.     

Masz kontakt z Sashą Strunin? W trakcie programu wcieliłeś się w rolę jej bodyguarda...

- Nie, nie mamy ze sobą kontaktu. Krótko po programie spędziliśmy razem urlop. Nie wiem, co dzisiaj u niej słychać. Mam nadzieję, że wszystko w porządku.

Porozmawiajmy chwilę o nienawiści. Jak sobie radzisz z armią bezwzględnych hejterów, która gromadziła się wokół ciebie przez lata?

- Ale jakich hejterów? Może kiedyś było ich więcej. Przez te lata, o których mówisz, sytuacja zmieniała się diametralnie. Teraz to tylko niewielki odsetek. Kończy się era telewizji, zaczyna się era internetu. Wykrusza się grupa klakierów, która swego czasu organizowała na mnie nagonkę i manipulowała ludźmi. Wiem z dobrego źródła, że tak było. Dzisiaj młodzi ludzie nie pozwalają już robić sobie "prania" mózgu. Sami decydują o tym, kogo lubią, a kogo nie. Nikt im już kitu nie wciska.      

Bywało jednak bardzo nieprzyjemnie, niejeden celebryta na twoim miejscu nie udźwignąłby ciężaru rozpoznawalności. Korzystałeś kiedykolwiek z pomocy psychologa? 

- Nie korzystałem nigdy. Być może to mój błąd. Ale jakoś nie mogłem się przemóc. Generalnie jestem silną jednostką. Niewiele jest w stanie mnie złamać. Choroba najbliższych mogłaby mnie zdruzgotać. Ale nienawistne komentarze - nigdy.

Na ulicy zdarzają się przykre incydenty?

- Nigdy. Jest dokładnie odwrotnie. Ostatnio nie mogę się nawet położyć na plaży, żeby chwilę odpocząć. Próbowałem latem w Jastrzębiej Górze. Od razu pojawił się przy mnie tłum ludzi. Każdy chciał przybić piątkę albo pstryknąć fotkę. Nie irytuję się, nikomu nie odmawiam. Bardzo sympatyczne momenty. Nigdy wcześniej nie miałem tak wielu sympatyków jak obecnie.         

Jak długo masz zamiar wchodzić jeszcze do klatki? W marcu skończysz 41 lat...

- Już niedługo. Może jeszcze 2-3 razy. Myślę, że po ponad 20 latach intensywnych treningów moje ciało nie będzie gotowe na więcej.

Zdradzisz, od którego celebryty nie odrzuciłbyś propozycji walki?

- Od Piotra Świerczewskiego.

Dlaczego akurat od niego?

- Bo trudno znaleźć większego palanta niż on. Pobił kilku piłkarzy, którzy ważyli po 70 kg. Okrzyczał jakiegoś sędziego. A potem spoliczkował starszego pana na turnieju charytatywnym. Klakierzy zaczęli mu mówić, że jest wielki. I on w to uwierzył.

Rozumiem, że w twojej opinii "Świr" wielki nie jest.

- Przecież on się w ogóle, k..., nie potrafi bić! Widziałem jego walkę z tym mechanikiem samochodowym (wygrana na punkty z Gregiem Collinsem - przyp. red.). To była najgorsza walka, jaką kiedykolwiek oglądałem. Żaden z nich nie miał pojęcia o MMA. Sama gala FFF bardzo mi się podobała, to superprodukt. Ale walka wieczoru... mocno mnie rozczarowała.   

Jest ktoś, z kim chętnie stanąłbyś do rewanżu?

- Nie wykluczam kolejnej walki z "Trybsonem", tym razem na pięści. Może dojdzie też do rewanżu z Hardkorowym Koksu. Ale czasu naprawdę przede mną niewiele. 

Jak sobie wyobrażasz życie po opadnięciu kurtyny - już bez medialnego szumu wokół twojej osoby? Ta cisza może się okazać dla ciebie nie do zniesienia...

- Naprawdę tak myślisz? Mam cudowną rodzinę i to jest w życiu najważniejsze. I żeby jeszcze zdrowie dopisywało. Cała reszta to tylko zamki na piasku.   

Rozmawiał Łukasz Żurek

Marcin Najman wrócił na zwycięską ścieżkę, wygrywając na gali Fame MMA 5 z Piotrem "Bonusem BGC" Witczakiem. Najbliższa walka "El Testosterona" odbędzie się 28 marca w Częstochowie podczas gali Fame MMA 6. Jego rywalem będzie Piotr "Bestia" Piechowiak.   

INTERIA.PL

Reklama

Reklama

Reklama

Strona główna INTERIA.PL

Polecamy