Przez ponad dekadę był filarem Legii Warszawa. Pojawił się w Polsce w 2006 roku, szybko zapracował na status gwiazdy i utrzymał go nie przez sezon lub dwa, lecz znacznie dłużej. Przy Łazienkowskiej sięgnął po cztery tytuły mistrzowskie i sześć razy triumfował w krajowym pucharze. Żaden inny obcokrajowiec nie rozegrał w Ekstraklasie więcej spotkań niż on. Ma ich na koncie 276. Zakończył karierę dwa lata temu. Mieszka dzisiaj w Belgradzie, choć do końca wierzył, że jego domem będzie Warszawa. Łukasz Żurek, Interia: Mocno doskwiera żywot piłkarskiego emeryta? To już dwa lata bez zapachu szatni... Miroslav Radović: - Tak, dokładnie dwa lata. Można powiedzieć, że czas szybko leci. Ale tak naprawdę ciągle mam wrażenie, że to było wczoraj. Nie da się o tym tak łatwo zapomnieć. Decyzja o zakończeniu przygody z piłką nie była zbyt pochopna? Miał pan 35 lat. Jest taki szwedzki zawadiaka, który za kilka miesięcy dobije do czterdziestki i jeszcze straszy, że za rok w Katarze będzie strzelał gole na mundialu. - No tak, cały Zlatan. On i Ronaldo to wyjątkowe przypadki. Lata biegną, a oni nadal są groźni. Czy mogłem jeszcze pograć, gdzieś dorobić, tak jak większość piłkarzy robi? No pewnie, że mogłem. Jak marionetka - obojętnie co dasz, daj i biorę. Uznałem jednak, że to bez sensu. Były telefony, prosili mnie. Miałem dwie opcje, żeby nadal występować w Ekstraklasie. Ale wcześniej mówiłem, że w Polsce nie widzę innego zespołu do grania niż Legia. Słowa dotrzymałem i cieszę się z tego powodu. Kolejna sportowa emigracja nie wchodziła w grę? - Nie trafiło się nic wystarczająco fajnego. Mam na myśli takie miejsce do życia, z którego moja rodzina byłaby zadowolona i w którym ja mógłbym się cieszyć grą w piłkę. I tak się to skończyło. Poza tym nigdy tak naprawdę nie doszedłem do pełni sił po kontuzji kolana. Nie byłem zadowolony ze swojej gry. To też miało wpływ na moją decyzję. Trzeba wiedzieć, kiedy powiedzieć sobie: okay, to koniec, swoje już zrobiłeś i pora buty zostawić w szafie. Szczerze mówiąc, byłem przekonany, że będę bardziej tęsknił za piłką. Nie brakuje mi tego grania aż tak bardzo, jak się spodziewałem. Może to kwestia tego ostatniego sezonu w Legii... Przez większą jego część zespołem dyrygował Ricardo Sa Pinto. Nie było wam po drodze. Nie ukrywał pan, że to on obrzydził panu futbol jak nikt inny. - Przyszedł do Legii gość, który odebrał mi radość z gry w piłkę. Zamiast przyjemności, codziennie się męczyłem. Wychodziłem na zajęcia i czekałem tylko na to, kiedy ten trening się skończy. To nie miało sensu. Nadal ma pan w sobie żal do tego szkoleniowca? - Nie. Jako trener miał prawo stawiać na tych zawodników, których cenił wyżej. Inna sprawa to jego sposób bycia, osobowość i stosunek do ludzi. Popatrzmy na jego ścieżkę zawodową. Obojętnie gdzie pracuje, to zawsze kwestia tylko paru miesięcy - potem wszędzie mu dziękują i do widzenia. Taka osoba nigdy nie powinna trafić do takiego klubu jak Legia. Myślę, że w pewnym momencie wszyscy zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Trzeba z tego wyciągnąć wnioski, żeby nigdy więcej takiego błędu nie powtórzyć. Sa Pinto zdążył zniechęcić do siebie paru ważnych ludzi w Portugalii, Brazylii, Turcji i znowu pozostaje bez zajęcia. A tymczasem pan wrócił do futbolu w zupełnie nowej roli - jako menadżer. - Namówił mnie na to przyjaciel, obecnie mój wspólnik. Zaczęliśmy przed rokiem i udało nam się w tym czasie zrobić 2-3 ciekawe transfery. Główny akcent kładziemy na młodych, obiecujących zawodników. Myślę, że mamy na to fajny pomysł. Nie chodzi o to, żeby tylko sprzedać i zapomnieć. Chcemy do tego podejść bardziej rodzinnie, żeby piłkarz czuł wsparcie w każdym momencie - czy gra, czy nie gra - a nie tylko wtedy, jak trzeba dokonać transakcji i policzyć pieniądze. Długo trzeba było pana namawiać na taki interes? - Nigdzie się nie spieszymy i nie robimy niczego na siłę. To dobra droga. Nie musimy brać pierwszego lepszego grajka i szukać okazji do sprzedaży. Po prostu uznałem, że trzeba w końcu wykorzystać kontakty i uruchomić je w odpowiedni sposób. Pasuje mi ta nowa rola i myślę, że się w niej odnajdę. Mam nadzieję, że z sukcesami. Zobacz Interia Sport w nowej odsłonie Sprawdź! Kim jest wspólnik, o którym pan mówi? - Chłopak, który mieszka w Niemczech już ponad 20 lat. Jest Chorwatem, nazywa się Mario Knez. Ma na koncie wiele udanych transferów. Przekonał mnie, żeby też pójść w tym kierunku. Nasza przyjaźń trwa już ponad dekadę. Myślę, że to dla mnie idealny partner w tej branży. Atutem na dłuższą metę może się okazać pana niezależność finansowa. - To prawda. Większość ludzi, którzy się zajmują menadżerką, kieruje się potrzebą zarobku. Ja to robię dla przyjemności. Mam z czego żyć i nie muszę tego robić za wszelką cenę. W co zainwestował pan zarobione na boisku pieniądze? - Pomyślałem o przyszłości we właściwym momencie. Słusznie się mówi, że nie ma takiej kasy, której nie da się przegrać i której nie da się wydać. W Serbii jest dzisiaj mnóstwo piłkarzy ze wspaniałą karierą w CV i ogromnymi problemami w życiu. Nie zadbali o to, żeby było inaczej. Ja zacząłem inwestować wiele lat temu i przeznaczałem na to nawet 80 procent zgromadzonego kapitału. Lokowałem pieniądze w nieruchomościach. Mieszkania, lokale użytkowe, kupowałem też sporo ziemi. Dzisiaj mam z tego stałe przychody. Nie muszę się martwić o przyszłość. Mówimy o nieruchomościach w Serbii? - Głównie, ale nie tylko. W Polsce również inwestowałem. Widzę, że ceny rynkowe idą teraz mocno w górę. Dobrze się zabezpieczyłem. Ci, którzy nie myśleli o życiu po karierze sportowej, mają dzisiaj duży problem. Mieszka pan obecnie w Belgradzie. Wiele razy słyszeliśmy, że domem Miroslava Radovicia będzie zawsze Warszawa. - Taki był plan do samego końca. Chcieliśmy zostać na stałe w Warszawie. W Legii mój kontrakt powoli jednak wygasał i nie było wiadomo, co przyniosą kolejne tygodnie. Usiadłem z żoną do rozmowy. Ustaliliśmy, że wróci do Belgradu z dziećmi, żeby zapisać je do szkoły. Nie było wtedy jeszcze mowy o powrocie na zawsze. Gdybym został w klubie, rodzina z powrotem wróciłaby do Polski i zostalibyśmy na stałe. Stało się tak, jak się stało. Dzisiaj mieszkamy w ojczyźnie. Przez minione dwa lata Legia nie zdecydowała się na zaproponowanie współpracy. Przy Łazienkowskiej wszyscy wiedzą, że na taki telefon cały czas pan czeka. - Wiem, że w Legii zrobiłem wszystko, żeby dzisiaj mieć czyste sumienie i każdemu spojrzeć w oczy. Od początku do końca byłem megaprofesjonalny. To, że nie dostałem żadnej propozycji? Nie mam z tym problemu. Decyzja nie należy do mnie. Skoro mówi pan o profesjonalizmie, to chyba przez moment zabrakło go z drugiej strony. O tym, że Radović jako piłkarz nie jest już w Legii potrzebny, poinformowano trzy dni przed rozpoczęciem przygotowań do nowego sezonu... - Praktycznie do końca nie wiedziałem wtedy, jaka jest decyzja klubu. Potem wiele osób oczekiwało, że powiem coś brzydkiego, nie wiadomo co. Ale nie zrobiłem tego. Wiem, ile mi Legia dała i ile dobrego zrobiliśmy wspólnie. Bardzo źle by to wyglądało z mojej strony, gdybym powiedział o tym klubie coś negatywnego. A jeśli koniecznie trzeba coś powiedzieć, to robi się to w cztery oczy. Taką mam zasadę. Kiedy ostatni raz kontaktował się pan z prezesem Dariuszem Mioduskim? - Całkiem niedawno. Złożyłem gratulacje po wywalczeniu mistrzostwa Polski. Legia zasłużyła na tytuł, więc i gratulacje się należały. Bałkańska duma nie pozwoliła przy okazji zarekomendować swoich usług? - Myślę, że nie o dumę tutaj chodzi. Jeśli nie wystarczy 11-12 lat, żeby ktoś docenił, jak wiele temu klubowi oddałem, to chyba nie wypada mi przypominać. Absolutnie nie mam zamiaru dzwonić i nie będę nikogo prosił. Nie jestem taką osobą. Natomiast jestem zawsze otwarty. Możemy usiać i porozmawiać, jeżeli ktoś w Legii uzna, że ma pomysł na konkretną pracę dla mnie. W jakiej roli mógłby pan dzisiaj najwydatniej pomóc? - To dla mnie łatwe pytanie. Rynek bałkański jest bogaty, jeśli chodzi o zawodników, którzy pasowaliby do Legii mentalnością, charakterem i przede wszystkim poziomem umiejętności. Nie przez przypadek najlepszym piłkarzem Ekstraklasy został właśnie wybrany Serb (Filip Mladenović - przyp. red.). Wydaje mi się, że to dobry kierunek. Szczególnie teraz, kiedy mieszkam tutaj, znam doskonale realia, oglądam mnóstwo meczów. Skaut odpowiedzialny za rynek bałkański. - Powiedzmy, że tak można to ująć. Różnie się toczy życie. Nigdy nie wiadomo, co i kiedy się wydarzy. Najlepszym tego przykładem są okoliczności pana powrotu z Chin do Legii. To prawda, że negocjacje w tej sprawie rozpoczęły się na weselu Jakuba Rzeźniczaka? - Zgadza się. Dostałem zaproszenie od Kuby na wesele do Łodzi. Akurat skończyłem przygodę w Słowenii z Olimpiją Lublana. Prezes Leśnodorski też był na tej imprezie. Siedliśmy przy barze i zamieniliśmy na luzie dwa słowa - powiedział, że chciałby mojego powrotu do Legii, że rozmawiano już w klubie na ten temat, i że da mi znać za tydzień lub dwa. Nie spodziewałem się, że do takiej rozmowy dojdzie. Pamiętał pan wszystko następnego dnia rano? - Pamiętałem, ale powiem szczerze, że nie brałem tego do końca na poważnie. Zwykle po takich imprezach poruszane tematy same się zamykają. A tu stało się inaczej. Kadra Legii była akurat w przebudowie - jedni odchodzili, drudzy przychodzili. Decyzja o moim powrocie zapadła po porażce 0-1 z Górnikiem Łęczna w Lublinie. Wtedy już było jasne na sto procent, że wracam. Szybko sprawę dogadaliśmy i przyjechałem do Warszawy. Można powiedzieć, że wesele okazało się udane (śmiech). Dalsza część rozmowy na kolejnej stronie - KLIKNIJ .