Fragmenty: To był mój pierwszy dzień na Parkowej. Przyjechałam z Sopotu późnym wieczorem, nawet nie rozpakowałam torby. Donald od rana był w Kancelarii Premiera, zostałam sama. Nie zapytałam, kiedy wróci. Kompletnie nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Próbowałam czytać książkę, ale nie mogłam się skupić, więc zaczęłam chodzić, bo nie jestem w stanie wytrzymać bez ruchu - przez godzinę po całym domu, naokoło. Jednymi schodami na dół, przez salon do kuchni, napiłam się tam wody, potem była biblioteka, i drugimi schodami na gorę. W pokoju włączyłam na chwilę telewizor, żeby zobaczyć, czy działa, przeszłam przez sypialnię, drugi salon i znowu na dół. Po drodze oglądałam obrazy, książki, meble, kandelabry. Wolałabym wyjść oczywiście na zewnątrz, ale było mi głupio, bo już rano byłam w ogrodzie, obeszłam dom kilka razy, żeby pooglądać z bliska kwiatki i rośliny, które tu posadzono. Bałam się, że jak ponownie się pokażę, oficerowie BOR-u dojdą do wniosku, że żona premiera jest totalną dziwaczką. Za murem są Łazienki, więc uznałam, że może pójdę tam na spacer pozbierać myśli. Wróciłam po dwóch godzinach. Łazienki są przepiękne, ale niewiele mi to pomogło. Brama od strony parku była zamknięta. W dyżurce siedział oficer i przyglądał mi się z kamienną twarzą. - Dzień dobry, czy może mi pan otworzyć bramę? - Tu nie ma przejścia. - Ale ja tędy wyszłam. Chciałabym wrócić. - A dlaczego? - Ponieważ tu mieszkam. Jestem żoną premiera. - Którego? - Donalda Tuska. - Ma pani dokumenty? - Nie mam, wyszłam tylko na chwilę. - Przykro mi, ale nie mogę pani pomoc. Tak wyglądał początek mojego życia w Warszawie. Zaczęłam powoli przecierać swoje ścieżki, żeby uniezależnić się od męża, od jego pracy, od jego polityki, bo uważam, że to jest najważniejsze dla kobiety. Kiedy jest się z mężczyzną, za wszelką cenę, w każdym momencie, należy budować własne życie. Nawet jeśli wydaje ci się, że jesteś od mężczyzny całkowicie uzależniona, zawsze gdzieś tam istnieje choćby malusieńka nisza, która pozwoli ci uchronić się przed tą zależnością. Ja się cały czas bronię przed takim psychicznym ubezwłasnowolnieniem. Powiedziałabym nawet, że całe życie walczę, żeby być wolnym i niezależnym człowiekiem w związku, który razem tworzymy od wielu lat. Tak samo jak mój mąż. On też walczy, żeby być wolnym człowiekiem w naszym małżeństwie, i trochę broni się przede mną, ale mężczyźnie jest zawsze łatwiej. Dlatego od trzydziestu pięciu lat z takim uporem chronię moje poletko. Zawsze marzyłam o Pradze - chociaż nie tak mocno jak o Paryżu - i Donek obiecał mi, że przed ślubem pojedziemy do Czechosłowacji. Dzięki studenckiej spółdzielni dostał pracę w stoczni i przez tydzień zarobił tyle, że wystarczyło na pociąg i trochę koron. Pożyczyliśmy znowu ten sam jednoosobowy namiot i plecaki od przyjaciół, rodzicom powiedziałam, że jadę na obóz naukowy z uczelni (w żadnym razie nie puściliby mnie samej z chłopakiem na kilka dni), i tak po raz pierwszy w życiu przekroczyłam polską granicę. Mieliśmy ze sobą kilka puszek mielonki turystycznej, kultowy paprykarz szczeciński, z dziesięć jajek na twardo i plan Pragi. Wszystko w tym mieście było zachwycające. Pole namiotowe na Strahovie, nowoczesne metro, Hradczany i Vaclavske naměsti, pierwszy w życiu hot dog, czyli párek v rohlíku, piwo dostępne wszędzie, co Polakom wydawało się cudem, bo w Gdańsku było ono rarytasem - krótko mówiąc, raj na ziemi, pełny Zachód. Snuliśmy się po tym cudownym mieście przytuleni, wolni, sami dla siebie i śmiertelnie zakochani. Donek obiecał mi wtedy, że za rok pojedziemy tam znowu i będzie to nasza podroż poślubna. Słowa dotrzymał. Kiedy wróciliśmy do domu, oświadczył mi się bez zbędnych ceregieli i następnego dnia przyjechał powiedzieć o tym moim rodzicom. Bałam się, że się nie zgodzą, a on tylko się śmiał i mówił, że nikogo poza mną o zgodę nie będzie prosił. Rzeczywiście, kiedy stanął przed rodzicami, lekko drżącym, ale stanowczym głosem powiedział, że pragnie ich poinformować o naszej decyzji. Mama była zaszokowana. Mówiąc wprost, w ogóle nie była zachwycona tym pomysłem i trudno ją było przekonać. Bardzo to przeżyła. Uważała, że to za szybko, że jestem za młoda, że powinnam najpierw skończyć studia. Mówiła: - Przecież wy nic nie macie. Ani mieszkania, ani oszczędności, ani pracy, ani perspektyw... A tu jeszcze chłopiec taki chudziutki, takie chucherko. Jak wy będziecie żyć? Kochana mama, była tak zdenerwowana i bezradna... Donek nie budził w niej zaufania - student bez perspektyw. Kto by wtedy pomyślał, że kiedyś oboje będą się tak dobrze rozumieć i wzajemnie wspierać. Tata zachował się racjonalnie. Natychmiast się zgodził. Uważał, że każda kobieta powinna wyjść za mąż, a że ja chcę tak szybko, no to trudno. Pocieszał się, że w domu zostanie mu jeszcze jedna córka. Poza tym miał bardzo trzeźwy osąd i dystans do świata. Uważał, że małżeństwo jest wielką niewiadomą. Nigdy się nie wie, na jakiego człowieka się trafi. Każdy może ukrywać swoją prawdziwą naturę. Wszystko jest dziełem przypadku. Jak gra na loterii - albo wygrasz, albo przegrasz. Mówił, że dwoje ludzi potrafi żyć ze sobą pięć, dziesięć lat i nagle jedno z nich robi rzeczy straszne, których nikt by się po nim nie spodziewał. Albo po dwudziestu latach mąż zostawia żonę i nagle okazuje się, że ona przez te dwadzieścia lat żyła z zupełnie innym człowiekiem, niż jej się wydawało. W związku z tym to bez znaczenia, czy my się znamy trzy miesiące, czy pięć lat. - Chłopak jak chłopak. Normalny - tłumaczył mamie. - Czego ty od niego wymagasz? Dopiero po latach okaże się, czy jest dobry, czy zły. Niech wychodzi za niego za mąż, przynajmniej jedna córka będzie już wydana. Tata chyba cały czas myślał, że skoro czytam tyle książek i poszłam na historię zamiast na matematykę stosowaną czy fizykę, o czym cicho marzył, to nikt nie będzie chciał się ze mną ożenić. Więc jeśli trafił się kandydat, należy go przyjąć. Od naszego ślubu minęło trzydzieści pięć lat i wierzę, że gdyby tata żył, powiedziałby, że na tej loterii wygrałam dobry los. Mieliśmy oboje po dwadzieścia jeden lat i zachowywaliśmy się stosownie do wieku. Któregoś dnia Donek miał przyjechać do Gdyni z pierścionkiem zaręczynowym. Czekałam z rodzicami w radosnym napięciu. Minęła godzina, dwie, trzy... a jego ciągle nie było. Kiedy usłyszałam dzwonek, pomyślałam, że go nie wpuszczę, że już nie mam ochoty na ten ślub. Ale tata otworzył drzwi, no i dałam się przebłagać. Okazało się, że Donek zasnął w kolejce elektrycznej i obudzili go dopiero kolejarze, gdzieś na bocznym torze przed Wejherowem. Wstawał wtedy codziennie do pracy w stoczni o czwartej rano, a ponieważ zarobił w ten sposób na obrączki i opłaty ślubne, więc mu w końcu tę wpadkę wybaczyłam. Ja zresztą nie byłam lepsza. Pewnego dnia pojechałam do urzędu stanu cywilnego zgłosić, że w listopadzie chcemy wziąć ślub, i opłacić koszty. Donek dał mi na to pieniądze zarobione przy sprzątaniu statków. Był bardzo dumny, bo robota nie należała do najlżejszych, a do tego wymagała wystawania o świcie przed stocznią, bo do pracy przyjmowano tych, którzy pierwsi pojawili się przy bramie. Niektórzy nawet nocowali tam w śpiworach. No więc pojechałam do Wrzeszcza, szłam do tego urzędu, ale na nieszczęście po drodze był sklep z butami, tuż obok słynnego Cristalu. Zobaczyłam tam przepiękne szpilki: jasnoszare, na wysokim obcasie, tak zwanym słupku, w stylu Chanel, czyli czubek buta, obcas i pięta były z szarej skorki, a cała reszta z pięknego, grubo tkanego płótna. Wydawały mi się tak rewelacyjne, że kupiłam je bez wahania za pieniądze, które dostałam od Donka. Uważałam, że świat rzeczywisty, czyli nasz ślub, jest tak stały, tak oczywisty, że nie ucieknie. A buty owszem, uciekną. Spotkaliśmy się w tunelu we Wrzeszczu, gdzie byliśmy umówieni. - Wiesz, kochanie, nie zapłaciłam za ten ślub, bo kupiłam sobie buty. Znalazłam takie naprawdę fantastyczne i nie mogłam się oprzeć. On zrobił wielkie oczy i popatrzył na mnie osłupiały. - Jak to nie zapłaciłaś za ślub? - No, nie zapłaciłam. Przecież możemy poczekać. Nie musimy brać tego ślubu na początku listopada, może być pod koniec. Co to zmienia? - Ale jak mogłaś to zrobić? - No, ale przecież nic się nie stało! Zapłacimy później. Teraz tego nie zrobiłam, zrobię w przyszłym tygodniu. - Buty były dla ciebie ważniejsze niż nasz ślub?! No, tak nie może być! - odwrócił się na pięcie i poszedł sobie. - Ale o co ci chodzi?! Zaczął mnie naprawdę wkurzać. Krzyczałam, prosiłam, ale się nie zatrzymał. Widziałam tylko jego jasne, kręcone włosy, szedł coraz szybciej, przygarbiony, smutny, jakby zrezygnowany. - Ale z ciebie dupek! - krzyknęłam wściekła, kiedy go dogoniłam. Stanął wtedy, spojrzał na mnie i powiedział: - Nigdy się z tobą nie ożenię. - Właśnie, że się ożenisz. - Próbowałam się uśmiechnąć. Szliśmy razem, milcząc, jedno obok drugiego. Weszliśmy na peron, wsiedliśmy do kolejki i pojechaliśmy do Gdańska. Donek w ogóle się do mnie nie odzywał, próbowałam go udobruchać, głaskałam, brałam za rękę, ale on odwracał głowę. Dopiero po jakimś czasie mu przeszło, ale długo nie mógł tego przeżyć. Nie rozumiał, że kobieta może zrobić coś takiego. Uważał, że to straszne. Jeszcze przez lata wypominał mi, że kupiłam buty, zamiast zapłacić za nasz ślub. A ślub i tak wzięliśmy pod koniec listopada. REGULAMIN