Pierwszy sukces osiągnął w biznesie. Długo kojarzony był przede wszystkim jako twórca i prezes x-komu, prężnie działającej sieci sklepów z elektroniką użytkową. Dzisiaj coraz częściej postrzegany jest jako człowiek futbolu. Wierzy, że najlepsze dla niego dni dopiero nadchodzą. Łukasz Żurek, Interia: Czego Marek Papszun mógłby się nauczyć od Paulo Sousy? Michał Świerczewski, właściciel Rakowa Częstochowa: - Nie znam jeszcze trenera Paulo Sousy na tyle dobrze, żeby jednoznacznie odpowiedzieć. Mogę mu natomiast życzyć tego wszystkiego, co jest mocną stroną trenera Papszuna - czyli umiejętności taktycznych, odpowiedniego ustawienia zespołu, własnego stylu gry, a także skutecznego komunikowania, czego od piłkarzy oczekuje i w jaki sposób drużyna ma na boisku funkcjonować. Trzeba jednak pamiętać, że są pewne elementy warsztatu, które w reprezentacji kraju nie są tak łatwe do wdrożenia jak w klubie. Poczuł pan nutę osobistej satysfakcji, kiedy w ostatnich dniach właśnie Papszun po raz kolejny był wymieniany w gronie potencjalnych kandydatów na selekcjonera drużyny narodowej? - Jak najbardziej. Była satysfakcja z tego powodu, ale jednocześnie... był jakiś strach. Strach przed tym, co by się wydarzyło, gdyby trener Papszun rzeczywiście miał odejść do reprezentacji. To sytuacja, która sprawiłaby nam w tym momencie duży kłopot. Trudno znaleźć od razu wartościowe zastępstwo dla takiego szkoleniowca. Wizja zastąpienia Jerzego Brzęczka innym polskim trenerem od samego początku wydawała się mocno fantazyjna. Był pan mimo wszystko przygotowany na ewentualny telefon od Zbigniewa Bońka? - Kiedy ogłoszono, że trener Brzęczek będzie zmuszony pożegnać się z posadą, czułem się już bezpiecznie. Informacja o chęci zatrudnienia naszego szkoleniowca pewnie dotarłaby do mnie wcześniej, gdyby rzeczywiście było coś na rzeczy. Zobacz Interia Sport w nowej odsłonie Sprawdź! W jaki sposób odpowiedziałby pan na ofertę podkupienia trenera? - Wolałbym teraz nie gdybać. Nie jestem pewien, jak dokładnie bym się zachował. Ale sądzę, że mocno niechętnie podszedłbym do tematu. Podobne podchody zdarzały się już w nieodległej przeszłości. Tyle że sieci zarzucał nie PZPN, lecz ligowa konkurencja... - To prawda. Zwykle dowiadywałem się o tym od samego trenera Papszuna. Przerabialiśmy to niejeden raz. Ktoś, gdzieś zgłaszał się do niego z propozycją zatrudnienia. Potem ja rozmawiałem z trenerem i zawsze kończyło się tym, że zostawał w Rakowie. Wierzę, że tak to będzie wyglądało, dopóki jego kontrakt pozostaje ważny. Takie historie kończyły się dla trenera korektą wynagrodzenia? - Nie, nie przypominam sobie. Kontrakt pozostawał na niezmienionym poziomie. Nie kwestie finansowe decydowały o kontynuowaniu współpracy. Zgadza się pan z tezą, że Papszun jest skazany na stanowisko selekcjonera w przewidywalnej perspektywie? Od jakiegoś czasu to bardzo modna opinia - póki co tylko na gruncie towarzyskim. - Na razie trudno odgadnąć, jak będzie wyglądała najbliższa przyszłość selekcjonera Paulo Sousy. Marek Papszun ma dużo cech, które predestynują go do tego, by kiedyś szefem kadry zostać. Na jego korzyść świadczą również wyniki. Wydaje mi się jednak, że część jego walorów - choćby świetne przygotowanie zespołu do sezonu czy edukacja zawodników i dbałość o ich rozwój - w przypadku pracy z reprezentacją mogłaby zostać zepchnięta na drugi plan. Bo wymagane są troszeczkę inne cechy. O ile jestem przekonany, że trener Papszun to świetny szkoleniowiec klubowy, o tyle trudno mi powiedzieć, czy część jego atutów nie zostałaby w kadrze delikatnie zatarta. To nie znaczy, że nie byłby świetnym selekcjonerem. On sam pewnie nie miałby przesadnie dużych wątpliwości. - Nie wiem tylko, czy nie męczyłby się w reprezentacji. Potrzebuje codziennej pracy jak ryba wody. Selekcjoner przede wszystkim obserwuje, analizuje i ma długie przerwy od codziennego rytmu treningowego. Nie jestem pewien, czy akurat taki charakter pracy byłby dla trenera Papszuna odpowiedni. Wróćmy jeszcze na chwilę do egzekucji Brzęczka. Zauważył pan, jak subtelnie zmieniła się narracja opinii publicznej? Ludzie - być może po części ci sami, którzy żądali jego głowy - zaczęli mu współczuć. Nie brak głosów, że dostał cios sztyletem w plecy... - Nie odbierałbym tego w ten sposób. Prezes PZPN podjął trudną decyzję. Jeśli uznał, że w tym momencie zmiana selekcjonera była potrzebna, to najwidoczniej miał ku temu jakieś podstawy. Czy moment roszady był idealny? Na pewno był niezbyt fortunny - w pełni się tutaj zgadzam. Natomiast nie znamy niuansów, które decydowały o takim posunięciu. Niejednokrotnie byłem w podobnych sytuacjach i też niełatwe decyzje musiałem podejmować. Doświadczył tego między innymi Brzęczek, tracąc posadę pierwszego szkoleniowca w Rakowie Częstochowa. - Podobna historia, choć w zupełnie innym wymiarze. Pożegnaliśmy się kilka kolejek przed końcem rundy. Myślę dzisiaj, że równie dobrze można było poczekać do końca rundy. Ale wtedy uznałem, że zmiany są potrzebne tu i teraz. Wiemy, że niedawny selekcjoner jest ogromnie rozgoryczony poniedziałkową decyzją Zbigniewa Bońka. Pamięta pan, jak zareagował na dymisję przed paroma laty? - Na pewno nie była to przyjemna chwila. Ale wydarzenia z ostatnich dni to coś zupełnie innego. Myślę, że trener Brzęczek bardzo się cieszył na myśl o starcie w mistrzostwach Europy. Widział dużą szansę zaistnienia i dobrego wyniku drużyny narodowej. A wtedy w Rakowie? Uważam, że to był ruch z korzyścią dla obu stron. Trener Brzęczek odżył w jakiś sposób, złapał znowu wiatr w żagle. To nasze rozstanie pchnęło obie strony do przodu. Po jakimś czasie się spotkaliśmy i - z tego, co sobie przypominam - trener też przyznał, że dobrze się to skończyło. Teraz poprowadzenie kadry w mistrzowskim turnieju było jego wielkim marzeniem. Nie dziwię się, że mocno go boli to, co się stało. Bolałoby każdego, mnie również. W zgoła odmiennych nastrojach oczekują wiosny członkowie sztabu szkoleniowego Rakowa. Skarcił pan trenera Papszuna, kiedy w wywiadzie dla Interii powiedział, że walczy o mistrzostwo Polski? Presja może paraliżować. - Nie, nie. Nie mam takich zwyczajów. Staram się interweniować, kiedy widzę, że jakiś wywiad rzeczywiście poszedł w złym kierunku. Generalnie daję moim współpracownikom swobodę wypowiedzi i nie ingeruję w to, co mówią, o ile nie są to tematy poufne. Celem faktycznie jest ligowy prymat? Atakujecie szczyt z dogodnego, drugiego miejsca. - Będzie to bardzo trudne. Zdecydowanym faworytem do wygrania ligi jest Legia. Dla nas dużym sukcesem byłby awans do europejskich pucharów. Będę szczęśliwy, jeśli to się wydarzy. Gdybyśmy sięgnęli już teraz po mistrzostwo Polski, byłby to jeszcze większy sukces niż zdobycie tytułu przez Piasta. Myślę, że drugi raz w ciągu pięciu lat taka niespodzianka się nie zdarzy. Dlaczego nie? Sam pan całkiem niedawno oznajmił, że Raków ma być Dawidem pokonującym Goliata. - Nie wypieram się tego. Oczywiście będziemy się o to starać. Jeśli pod koniec sezonu nadarzy się okazja na tytuł mistrzowski, to nie będziemy się przed nim bronić. Natomiast realnie patrzymy na sytuację i zdajemy sobie sprawę z tego, gdzie jest nasze miejsce w szeregu. Mam na myśli miejsce aktualne - bo to nie oznacza, że nie chcemy się rozwijać i że kiedyś w przyszłości o ten tytuł nie powalczymy. Na każdym kroku podkreśla pan, że Raków to przede wszystkim pasja i marzenia. W którym momencie uzna pan marzenie za zrealizowane? - Myślę, że takim momentem będzie właśnie zdobycie mistrzostwa Polski. To coś, co spowoduje, że w jakiś sposób poczuję się spełniony. Mam też ogromną ochotę na Puchar Polski w najbliższych latach. To także trofeum, które pozwoli nam zapisać się w historii i będzie godne zapamiętania. Z kolei awans do europejskich pucharów, być może do fazy grupowej, byłby niesamowitym osiągnięciem. Na dziś cel w strefie moich krótkoterminowych marzeń to awans do rozgrywek na arenie międzynarodowej. W tym roku minie 10 lat od momentu, kiedy rozpoczął pan współpracę z klubem jako sponsor strategiczny. Jak malował się wtedy na horyzoncie rok 2021? - Nie sięgałem wzrokiem tak daleko. Bardziej to się sprowadzało do tego, żeby przed horyzontem dostrzec awans do Ekstraklasy. Taka wiara się pojawiła i zaczęła w nas kiełkować. Deklarację, że o ten awans faktycznie walczymy, złożyłem dopiero w 2015 roku. Wtedy został pan właścicielem klubu. - Cele, jakie przed sobą postawiliśmy, mieliśmy już wtedy rozpisane na poszczególne etapy. Do tamtego momentu opieraliśmy się tylko na optymistycznym podejściu do tematu - na zasadzie "wcześniej czy później". Nie było to jednak w żaden sposób nakreślone. Bardziej liczyło się to, żeby klub utrzymać "nad wodą". Tego jeszcze nie widziałeś! Sprawdź nowy Serwis Sportowy Interii! Wejdź na sport.interia.pl! Uważa się pan dzisiaj za jednego z ostatnich romantyków w polskiej piłce? - Wydaje mi się, że na dziś rzeczywiście tak to wygląda. W naszym przypadku nie chodzi o zarabianie pieniędzy, a do tego w większości polskich klubów - i w ogóle wszędzie - futbol się sprowadza. Myślę, że takim romantykiem jest też Zbigniew Jakubas, który inwestuje w Motor Lublin. I sądzę, że podobnych osób będzie się pojawiało w polskiej piłce coraz więcej. Główną motywacją nie będzie zarabianie pieniędzy na danym klubie, tylko spełnianie swoich marzeń i stworzenia czegoś dla lokalnej społeczności. Może nie być łatwo o dobór współpracowników, którzy rozumieją futbol podobnie. To prawda, że w procesie rekrutacji poddaje pan kandydatów testom psychologicznym? - Tak. W niektórych przypadkach rzeczywiście takie testy wykonujemy. Chodzi głównie o wyższe stanowiska menedżerskie. Ale to nie jest tak, że uczyniliśmy z tego standardową procedurę. Jeśli uznajemy, że warto to zrobić, to podejmujemy taką decyzję. Dotyczy to również Rakowa? - Jeśli chodzi o piłkę, nie ma takiej potrzeby. Tutaj przy obsadzie kluczowych stanowisk korzystam po prostu ze wsparcia działu HR. Zawsze to jakieś inne spojrzenie i możliwość wychwycenia pewnych elementów, których ja czasami nie zauważam i mogą mi umknąć - mimo że mam już dość duże doświadczenie rekrutacyjne. Nie oznacza to, że nie podejmuję złych decyzji. Nie jesteśmy w stanie każdego człowieka w stu procentach prześwietlić, więc pomyłki się zdarzają. Jak często w pana przypadku? - Niestety w około 20 procentach przypadków. To są - jeśli tak to możemy nazwać - "wady ukryte", które trudno wyłapać podczas 2-3 rozmów kwalifikacyjnych. Bardzo dokładnie pan to policzył. Jakie są losy tych 20 procent? - Tu nie ma zwykle innej opcji niż rozstanie. Jeśli można wskazać obszary, w których druga strona może poprawić lub wyeliminować pewne rzeczy, to w porządku. Ale są też takie historie, które powodują, że zmiany nie są możliwe. Wtedy się żegnamy. Po początkowym okresie współpracy zawsze przychodzi moment podsumowania i podjęcia stosownych decyzji.