Pani Anna z Rudnika, Pan Zbigniew z Jaworzna, Pan Piotr ze Zgierza. Serdecznie gratulujemy! FRAGMENT KSIĄŻKI: Jestem w Lynwood, to South Central, w pobliżu Atlantic i Olanda, przykrywam folią aluminiową niezjedzoną fasolę z urodzinowego kinderbalu, gdy nagle każą mi jechać do domu i raczej nie stawiać się do pracy nazajutrz. A być może nawet przez cały następny tydzień. Mój szef boi się, że dojdzie do nas to, co dzieje się za stodziesiątką. Unika takich słów jak "problemy" czy "rozruchy". "Te sprawy na północ od nas", tak gada, ale na myśli ma to, że ludzie podpalają, włamują się do sklepów, biją jedni drugich. Przychodzi mi do głowy, żeby zaprotestować, bo potrzebuję pieniędzy, ale nic bym nie wskórał, więc nie marnuję śliny. Pakuję fasolę do lodówki w furgonetce, biorę kurtkę i już mnie nie ma. Parę godzin wcześniej, jak tu przyjechaliśmy, ja i Termite, czyli facet, z którym pracuję, zobaczyliśmy dym, cztery czarne kolumny wznoszące się do nieba jak z płonących odwiertów naftowych w Kuwejcie. Może nie tak wysokie, ale wysokie. Podpity ojciec tego dzieciaka, który ma urodziny, zobaczył, że dostrzegliśmy dym w trakcie przygotowywania stołów, i wyjaśnił, że to dlatego, że gliniarze, którzy pobili Rodneya Kinga, nie pójdą do więzienia, i co my na to? Rany, człowieku, wiadomo, że nie skakaliśmy z radości, ale przecież nie będziemy tego mówić klientowi naszej firmy! Jawna niesprawiedliwość, bez dwóch zdań, ale co to ma wspólnego z nami? Walnęło gdzie indziej. My trzymamy gęby na kłódkę i robimy to, co do nas należy. Już prawie trzy lata rozwożę jedzenie w firmie Tacos El Unico. Jestem do usług, na cokolwiek macie ochotę. Al pastor. Asada. Zero problemu. Robimy też smaczną cabeza, jeśli akurat najdzie was chrapka. Jak nie, to lengua, pollo, do wyboru, do koloru. No wiecie, dla każdego coś miłego. Przeważnie pracujemy na naszym stoisku na rogu Atlantic i Rosecrans, ale czasem obsługujemy urodziny, rocznice, co się da. Wtedy nie płacą nam od godziny, więc im szybciej impreza się skończy, tym lepiej. Żegnam się wtedy z Termite’em, upominając go, żeby następnym razem porządnie umył ręce przed przyjazdem, i znikam. Szybkim krokiem mam dwadzieścia minut do domu, piętnaście, jeśli pójdę Boardwalk między domami. To nie żadna promenada jak w Atlantic City ani nic takiego. Wybetonowana alejka służąca za deptak między główną ulicą a osiedlem. To moja droga na skróty. Jak mówi moja siostra: "Kretyni zawsze uciekają tamtędy przed gliniarzami". W jednym kierunku człowiek dociera wprost na Atlantic. W drugim między domy, ulica za ulicą. Tam właśnie idę. Między domy. Światła pogaszone prawie na wszystkich gankach. Na po- dwórkach od tyłu też. Nikogo na zewnątrz. Żadnych normalnych odgłosów. Nie słychać żadnych muzycznych staroci Arta Laboe. Nikt nie dłubie przy samochodach. Mijając kolejne domy, słyszę tylko włączone telewizory, prezenterzy mówią o plądrowaniu i podpaleniach, o Rodneyu Kingu i czarnych, i gniewie, no i trudno, nie szkodzi, bo skupiam się na czym innym. Nie zrozumcie mnie źle. Nie jestem niewrażliwy ani nic, po prostu troszczę się o to, o co trzeba. Jakbyście się urodzili w takiej okolicy jak moja, ze sklepem z bronią, w którym sprzedają naboje na sztuki każdemu, kto ma złe myśli i ćwierćdolarówkę, to być może bylibyście tacy sami. Nie zblazowani czy wkurzeni, ale właśnie skoncentrowani. Bo ja teraz odliczam te miesiące do chwili, kiedy będę mógł się wyrwać.