W wyniku wyborów władzę może stracić Partia Instytucjonalno-Rewolucyjnej (PRI), od 70 lat rządząca krajem. Walka o fotel prezydencki rozegrała się między jej przedstawicielem Francisco Labastidą i konserwatystą Vincentem Foxem, gubernatorem i byłym szefem filii koncernu Coca-Cola. Rządy PRI opierały się na represjonowaniu opozycji, kupowaniu sobie zdezorientowanych wyborców niespełnionymi potem obietnicami, a także na fałszerstwach wyborczych, jak w latach 1940, 1952 i 1988. W Meksyku kwitła korupcja, kumoterstwo i niekompetencja. 57-letni Fox postrzegany jest jako rzecznik klasy średniej. W czasie swojej kampanii obiecywał likwidację korupcji i zaostrzenie walki z rosnącą przestępczością. Kampania wyborcza była w dotychczasowej historii Meksyku jedną z najbardziej zaciętych, ale i jedną z najuczciwszych. Rezultaty dała reforma ordynacji wyborczej. Do spokoju przyczyniło się też zatrudnienie aż 10 tysięcy specjalnych funkcjonariuszy kontrolujących lokale wyborcze i zaproszenie ponad 600 zagranicznych obserwatorów. Był wśród nich m.in. były prezydent USA Jimmy Carter. Nawet sztab wyborczy Foxa przyznaje, że ilość sfałszowanych głosów nie przekroczy 3 procent, co nie powinno pozbawić ich kandydata zwycięstwa. Ale Meksykanie wybierali nie tylko prezydenta. Także parlament i władze lokalne. Wszystko wskazuje na to, że i tu partia rewolucyjna poniosła porażkę. Konserwatyści, czyli opozycja, zdecydowanie wygrali w dwóch dużych stanach - Guanajuato i Morelos. Oficjalne wyniki wyborów ogłoszone zostaną prawdopodobnie w środę. Uprawnionych do głosowania było prawie 56 milionów ludzi.