We wrześniu 2019 roku doznała poważnej kontuzji - podczas zgrupowania w Nowej Zelandii złamała kość piszczelową. Wypadek wyłączył ją ze startów na 19 długich miesięcy. To był trudny okres w jej życiu, ale i przełomowy. Zrozumiała, po co jeździ na nartach i dokąd zmierza. Sezon 2020/21 okazuje się dla niej sceną, na której odgrywa jedną z głównych ról - nareszcie w świetle jupiterów i po raz pierwszy z tak liczną widownią. Łukasz Żurek, Interia: Uśmiecha się pani w duchu, kiedy ktoś zaczyna mówić o nadciągającej nieuchronnie marynomanii? Lata mijają, a polski kibic niewiele się zmienia - nadal uwielbia się zatracić w kulcie narodowego bohatera. Maryna Gąsienica-Daniel: - Cieszą mnie takie słowa, bo chciałabym żeby narciarstwo alpejskie stawało się w Polsce coraz bardziej popularne i żeby było oglądane z takimi emocjami jak skoki narciarskie. Ale czy to musi być od razu marynomania, czyli jakaś powtórka z małyszomanii? Sama nie wiem, co mam powiedzieć. Poważna prognoza. (śmiech) Z małyszomanią było nieco inaczej - nie została poprzedzona prognozą, tylko zrodziła się z eksplozji. Pamięta pani coś z tamtego okresu? - Miałam niecałe siedem lat. Ale pamiętam, jak Małysz wznosił Puchar Świata i jak wszyscy się cieszyliśmy z jego dalekich skoków. Cała moja rodzina pasjonowała się jego występami. Gorąco mu kibicowaliśmy. Ale na nocne transmisje nie wstawałam, bo byłam za mała. "Na dwa zjazdy w gigancie Maryny czekało się jak na dwa skoki Adama 20 lat temu". Ładne porównanie, prawda? To jeden z wielu komentarzy po pani występie w niedawnych mistrzostwach świata w Cortinie d’Ampezzo. - Super, nie słyszałam tego wcześniej. Wiem, że polscy kibice oglądali moje starty, trzymali kciuki, mocno mi kibicowali. Bardzo się cieszę, że nareszcie mogłam dać im trochę radości. I dużo emocji, bo strefa medalowa była realna. Ciężka praca przyniosła efekty - nie tylko moja, ale też członków mojego wspaniałego teamu i wszystkich, którzy pomagają mi robić to, co kocham. I zostało to przez ludzi zauważone. To dla mnie równe ważne jak progres, który w ostatnim czasie zaliczyłam. Zobacz Interia Sport w nowej odsłonie Sprawdź! W podziękowaniu trafiło do pani mnóstwo ciepłych słów. - To prawda, ale nie tylko od kibiców. Sekretarz generalny PZN powiedział mi, że dawno nie miał takiej radości - ostatni raz cieszył się tak, kiedy zdał egzamin na prawo jazdy. Miał wtedy 18 lat. Ten sekretarz to Jan Winkiel. Co się kryje za zakładem, który niedawno zawarliście? - My nie mamy chyba jednego zakładu, tylko już kilka. Ale nie wiem, czy mogę takie rzeczy zdradzać. Może sekretarz powinien. Bo to on traci w tych zakładach. Ja tylko zyskuję. (śmiech) W porządku, nie ujawniamy stawki. Proszę tylko powiedzieć, o co się założyliście. - Najpierw o to, czy znajdę się w top 7 na zawodach Pucharu Świata. Zrobiłam to, bo mistrzostwa świata też się do tego cyklu zaliczają. Teraz pora na top 3. Mam nadzieję, że już niedługo. Jeszcze niedawno można było pytać, czy pucharowe podium z pani udziałem to już realne marzenie, czy nadal tylko fantazja. Dzisiaj można mówić o planie z wyraźnie nakreślonym horyzontem czasowym? - Na ostatnich mistrzostwach świata naprawdę jechałam po medal. Mówię to z ręką na sercu i z czystym sumieniem. To nie było tylko marzenie - rozumiane jako coś nieosiągalnego, nierealnego. Miałam wszystko w zasięgu. Wierzę, że dobre wyniki, jeszcze lepsze niż ostatnie, uda mi się osiągnąć w krótkim czasie. Nie wiem, kiedy dokładnie, bo tego w sporcie nie da się przewidzieć. Zauważyła pani, jak szybko zmienia się w ostatnich tygodniach pani rozpoznawalność? - Ludzie, którzy interesują się narciarstwem, już mnie rozpoznają. Na pewno jednak nie jestem tak rozpoznawalna jak najlepsi polscy sportowcy. Każdy wie, jak wygląda Robert Lewandowski, Iga Świątek czy Kamil Stoch. To są nasze największe gwiazdy. To się wkrótce może zmienić. Zaczęła się już pani pojawiać również w serwisach plotkarskich, a stamtąd nie tak łatwo zniknąć. To jakiś rodzaj balastu? - Szczerze mówiąc, nie należę do osób, które siedzą przed komputerem i sprawdzają, gdzie i co o nich napisano. Serwisy plotkarskie? Nie wiedziałam o tym. Myślę, że nic konkretnego nie wniesie to do mojego narciarstwa. Ale cieszę się, że daję wywiady, że jest zainteresowanie, że mogę porozmawiać, a potem ludzie mogą to przeczytać. Chciałabym być jednak kojarzona jako narciarka alpejska, jedna z najlepszych gigancistek, a nie jako celebrytka. Jak często czołowa gigancistka proszona jest o autograf lub wspólne zdjęcie? - Tak naprawdę takie sytuacje zdarzają się już od kilku lat. Dostaję dużo wiadomości z podobnymi prośbami. W trakcie sezonu trudno mi na wszystkie odpowiedzieć i na bieżąco wysyłać zdjęcia z autografami. Ale obiecuję, że po sezonie do tego wrócę. Jest bardzo wielu pasjonatów narciarstwa, którzy uwielbiają mieć zdjęcia z autografem nie tylko od gwiazd, ale też od innych zawodników startujących w Pucharze Świata. W ostatnim czasie w odniesieniu do mojej osoby to się troszeczkę nasiliło. Więcej kibiców dostrzegło zawodniczkę, która zdobyła szóste miejsce na świecie i teraz chcą ode mnie pamiątkę. Eksperci twierdzą, że pani i 19-letnia obecnie Magdalena Łuczak będziecie sprawiać radość polskim kibicom przynajmniej przez kilka dobrych lat. Ale już dzisiaj pada pytanie, co zrobić, by potem na alpejskich stokach znów nie wpaść w czarną dziurę - czyli w niebyt. - Nigdy do końca nie wiem, co w takich momentach odpowiedzieć. Mam nadzieję, że będziemy się rozwijać i osiągać coraz lepsze rezultaty. I że to pociągnie młodzież. Zawsze ktoś musi być pierwszy, żeby coś zaskoczyło, żeby młodsi uwierzyli, że warto się tym zająć. Widzą dzisiaj, że jednak się da. Że jestem ja, która gdzieś tam stara się mieszać między najlepszymi zawodniczkami w gigancie. I że Magda Łuczak też robi progres, osiąga bardzo dobre rezultaty w Pucharze Europy, a mimo jej młodego wieku debiut na mistrzostwach świata wyglądał bardzo ładnie. To powinna być motywacja dla młodszych zawodników i dla tych, którzy przygodę z nartami chcą dopiero zacząć. Na ile prawdziwa jest teza, że narciarstwo alpejskie to loteryjna dyscyplina sportu? Wielu kibiców żywi takie przekonanie. Ale gdyby rzeczywiście tak było, przez lata na pucharowych arenach nikt nie zapracowałby na status gwiazdy czy nawet dominatora. - Nie wiem, skąd takie przeświadczenie u kibiców. Natomiast to prawda, że na sukces w tej dyscyplinie sportu składa się bardzo wiele detali. Nie bez znaczenia są choćby czynniki atmosferyczne - wiatr, śnieg, mgła, deszcz. I umiejętność radzenia sobie z nimi. Warunki zmieniają na trasie często z przejazdu na przejazd. Poza tym przy dużych prędkościach oddziałują na nas różne siły. Oczywiście nie jesteśmy robotami, ale jak ktoś bardzo dobrze jeździ na nartach, to nie można mówić o loterii. Lara Gut wygrała pięć supergigantów z rzędu. Mówienie, że to efekt loterii, byłoby niesprawiedliwie. A jaką rolę, jako element składowy sukcesu w sporcie, odgrywa współcześnie psychologia? To również jeden z detali? Iga Świątek twierdzi, że współpraca ze specjalistką w tej dziedzinie to dla niej fundament wysokiej formy. - Iga jest zawodniczką, która w bardzo młodym wieku znalazła się na światowym poziomie. Uważam, że rola psychologa w sporcie jest bardzo ważna bez względu na etap kariery. Też myślę o nawiązaniu takiej współpracy, może już w przyszłym sezonie. Na razie staram się rozeznać w temacie. Myślę, że skontaktuję się z kimś, kto wzbudzi moje zaufanie, i zobaczę, jak to wygląda w praktyce. Nie każdy sportowiec lubi te same metody motywacji i radzenia sobie z emocjami. To jest zawsze osobniczo zmienne. Z biegiem czasu będzie pani pewnie musiała mierzyć się z coraz większą presją wyniku. Takie wsparcie rzeczywiście może się przydać. - Wydaje mi się, że najgroźniejsze jest nakładanie na siebie własnej presji. Staram się to odsuwać od siebie na bok, Od kiedy nie nakładam presji sama na siebie, nie czuję także presji z zewnątrz. Robię to, co robię, bo to lubię. Nie robię tego za karę ani po to, żeby się z tym męczyć. Oczywiście presja zawsze będzie krążyć gdzieś w pobliżu, ale trzeba umieć ją sobie dozować. W jaki sposób reaguje pani na niepowodzenia? - Jasne, że nieraz się pojawia płacz, bezsilność. Ale równie często sportowa złość. Wtedy czujesz, że chcesz lepiej, chcesz się jak najszybciej poprawić, bo coś po prostu nie wyszło tak, jak miało wyjść. Nie wolno się rozdrabniać nad problemami. Im szybciej ucieknie się od złego stanu emocjonalnego, tym szybciej można się zregenerować, pójść w dobrą stronę i przygotować się do kolejnych wyzwań. Sposób na życie, który pani wybrała, więcej daje czy więcej zabiera? - Zależy w jakim aspekcie. Spróbujmy hasłowo: rodzina. - Super byłoby móc jeździć wszędzie z rodziną. Ten czas rozłąki, jeśli ktoś jest tak rodzinny i lubi być w domu jak ja, to dla sportowca szczególnie trudny okres. Ale z drugiej strony wiem, że rodzina mnie mocno wspiera. Cały czas jesteśmy w kontakcie, cały czas na łączach. Najbardziej jednak lubię te momenty, kiedy wracam do domu i mogę się tym domem nasycić. Siadamy przy stole, opowiadamy sobie wszystko, pijemy herbatę. To taki czas, który zawsze wypełnia mnie radością. Edukacja. - Studiuję wychowanie fizyczne na AWF w Katowicach. Mam indywidualny tok nauczania. Pojawią się ciągle jakieś różnice programowe. Trudno stwierdzić dokładnie, na którym roku jestem. Myślę, że na trzecim. Z uwagi na ciągłe wyjazdy trochę się to przeciąga. Jak bym bardzo przycisnęła, to mogłabym się z tym szybciej uwinąć. Ale jak wracam do Polski, chcę najpierw odpocząć w domu. Trudno mi tak od razu wyjechać do Katowic. Dobrze, że mam teraz możliwość studiowania online, więc troszeczkę szybciej to idzie. Łatwiej mi usiąść przed komputerem, niż jechać dwie godziny w jedną stronę, potem dwie godziny wracać albo zostawać tam na noc. Sfera uczuć. - Moje serce jest na razie zdobyte... przez narciarstwo. Oczywiście to też jeden z tych trudnych tematów. Jak się często wyjeżdża, to druga połówka może nie rozumieć, jak można poświęcać tak wiele czasu dla sportu. Dlaczego bardzo często sportowcy dobierają się w pary. Rozumieją się nawzajem i akceptują pasję partnera. W narciarstwie jest dużo takich par. Dalsza część rozmowy na kolejnej stronie.