Plan minimum został zrealizowany. Drużyna narodowa pod wodzą Paulo Sousy zapewniła sobie awans do marcowych baraży o udział w finałach MŚ 2022. Niepowodzenie misji? Oznaczać będzie dla polskiego futbolu otwarcie zupełnie nowego rozdziału. Z Markiem Koźmińskim rozmawiamy nie tylko o tym, co czeka nas za cztery miesiące, ale również o tym, co może wydarzyć się za cztery lata. To jego pierwszy wywiad od przegranej walki o stanowisko prezesa PZPN. Łukasz Żurek, Interia: Jesteśmy dzisiaj silniejszą reprezentacją niż w styczniu tego roku, kiedy z funkcją selekcjonera żegnał się Jerzy Brzęczek? Dziesięć miesięcy to już całkiem miarodajna perspektywa. Marek Koźmiński: - Czy silniejszą? Absolutnie nie pokuszę się o tak kategoryczne stwierdzenie. Myślę, że jesteśmy inną drużyną. Nastawioną przede wszystkim na kreowanie sytuacji i zdobywanie bramek. W trwających eliminacjach mistrzostw świata tylko trzy drużyny strzeliły więcej goli niż my. Sami też tracimy więcej bramek niż wcześniej, ale wynika to właśnie z tego, że nastawieni jesteśmy mocno na ofensywę. Kiedyś bardziej murowaliśmy, dzisiaj atakujemy. To nie jest dobry moment, żeby pytać, czy to się opłaciło. Odpowiedź ukryta jest w kampanii marcowej - będziemy żyli tą zagadką przez długie cztery miesiące. - Ale już teraz możemy się zastanowić, czy z grupowej fazy eliminacji wyciągnęliśmy 100 procent tego, co było w naszym zasięgu. Patrząc na to, co wydarzyło się na Wembley, to myślę, że nie. Nie musieliśmy tam przegrać. A przy nieprzegranym meczu w Londynie rewanż w Warszawie - który okazał się starciem dwóch równorzędnych rywali - z łutem szczęścia mógł zakończyć się dla nas zwycięsko. Bylibyśmy wtedy pierwsi w grupie i mówilibyśmy dzisiaj nie o dobrych, tylko o szampańskich nastrojach. Ale to już za nami. Teraz trzeba koniecznie zapunktować z Węgrami w poniedziałek, żeby zapewnić sobie rozstawienie w pierwszym barażu. Ile racji mają ci, którzy już dzisiaj twierdzą - mimo rozczarowania w finałach Euro 2020 i wciąż niepewnego udziału w katarskim mundialu - że zatrudnienie Paulo Sousy to trafiony pomysł? - Zmiana na stanowisku selekcjonera, która nastąpiła na początku roku, wisiała gdzieś w powietrzu od dłuższego czasu. Nie jest mi łatwo powiedzieć, że była dobra. Była po prostu konieczna, a nawet w jakimś sensie wymuszona. Oczywiście trzeba jasno powiedzieć, że mistrzostwa Europy zakończyły się dla nas porażką, ale dzisiaj pod wodzą Paulo Sousy w dalszym ciągu jesteśmy w grze i wciąż mamy szansę coś dobrego osiągnąć. Wystarczy jedno potknięcie w marcu i cała narracja sukcesu rozsypie się doszczętnie. - Myśmy się już mocno przyzwyczaili - my Polacy, jako wielka futbolowa rodzina - że na te wielkie imprezy w ostatnich latach jeździmy regularnie. Ale wcześniej bywało z tym przecież różnie i to wcale w nie tak odległej przeszłości. Wystarczy spojrzeć 20-30 lat wstecz. Wiemy już, że na turniej o mistrzostwo świata trudniej awansować niż do finałów Euro. Wynika to z eliminacyjnej drabinki i liczby startujących drużyn. Od mundialu dzielą nas w tej chwili dwa spotkania. Nie rozstrzygajmy, czy to daleko, czy blisko. Czasem wystarczy dobra dyspozycja dnia albo jedno fantastyczne zagranie - które przesądza o wszystkim. Jest coś, co powinno nas dzisiaj niepokoić przed wiosennymi barażami? - Dwie sprawy. Pierwsza dotyczy ewentualnych kontuzji i dyspozycji podstawowych graczy. Jeśli coś w tym temacie pójdzie nie po naszej myśli, to może zniweczyć wszystko. Wiadomo, że nie mamy 40 zawodników na reprezentacyjnym poziomie. Jest ich 20, 25, może 30. W tym kilku kluczowych, których absencja w decydujących o awansie meczach byłaby ogromnym kłopotem. Druga rzecz to losowanie - możemy trafić przyzwoicie albo bardzo źle. Byłoby idealnie, gdybyśmy oba mecze rozegrali w Warszawie. To nasza twierdza, tu nie przegrywamy. Mówi pan o rzeczach, na które selekcjoner nie ma wpływu. - Zgadza się, Sousa za nikogo nie trafi przecież z formą. Każdy zawodnik musi zadbać o to sam. Żeby tak się stało, wszyscy muszą być zdrowi - to warunek podstawowy. Każdy piłkarz ma słabsze i lepsze momenty w sezonie. Chodzi teraz o to, żeby z optymalną dyspozycją trafić właśnie na koniec marca. Zależeć to będzie od wielu czynników - choćby od tego, czy ktoś gra w Anglii, czy we Włoszech, czy gra non stop, czy tylko od czasu do czasu. Na to selekcjoner też nie ma żadnego wpływu. Dostanie na zgrupowaniu zawodników i jego zadanie będzie polegało na tym, żeby podjąć najwłaściwsze na dany moment decyzje personalne. Jeśli się pomyli, straci nie tylko mundial, ale i posadę, którą piastuje. Nowy prezes PZPN, Cezary Kulesza, poinformował, że porażka w barażach oznacza automatyczne pożegnanie Portugalczyka z kadrą. To uczciwe postawienie sprawy? - Ja bym uciekał od słowa "uczciwe". To jest życie. Nie widzę w tym niczego nieuczciwego. Klarowne, jasne stanowisko. Jest nowy prezes związku, może mieć własną wizję w odniesieniu do osób, nazwisk i pełnionych funkcji. Każdy trener broni się wynikami, Sousa nie może być wyjątkiem. Dla mnie to nie jest ani dziwne, ani nowe, ani złe, ani dobre. Nie jest wcale powiedziane, że gdyby federacją kierował nadal Zbigniew Boniek, to nie zmieniłby selekcjonera po przegranych barażach. Dziś wiemy tylko tyle, że to, co się wydarzy w marcu, określi przyszłość polskiej piłki na gruby rok. Presja awansu jest ogromna. Drażni pana nieustanne wytykanie, że Sousa to najdroższy selekcjoner polskiej kadry w historii? Jeśli wierzyć źródłom zbliżonym do PZPN, inkasuje miesięcznie 70 tys. euro. Licząc apanaże członków jego sztabu, ta kwota rośnie do 150 tys. euro. - Nie, nie drażni mnie to. Nawet mnie to zaczyna trochę śmieszyć. Wie pan dlaczego? Dlatego, że nie dziwią nas milionowe kwoty, które padają przy okazji transferów w Europie. Nie dziwią nas kwoty, o których mówimy, kiedy nasi zawodnicy - całkowicie zasłużenie - zaczynają zarabiać duże pieniądze w klubach zagranicznych. To dlaczego ma nas dziwić najważniejszy trener w Polsce, który zarabia europejskie pieniądze? Chcieliśmy trenera z Europy, to trzeba płacić po europejsku. Myślę, że najlepiej pasowałaby tu sprawdzona sentencja - dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach, tylko je zarabiają. Za awans do mundialu polska federacja otrzyma od FIFA 10 mln dolarów premii. Czy to był jeden z argumentów agenta Sousy w trakcie negocjacji dotyczących jego uposażenia? - Nie, nie przypominam sobie takiego argumentu. Proszę pamiętać, że awans na mistrzostwa świata automatycznie generuje określone koszty - trzeba będzie się przygotować do startu, trzeba będzie dotrzeć na miejsce i płaci za to federacja. Do tego dochodzą premie dla zawodników i sztabu. To nie jest tak, że 10 mln dolarów trafia do związkowej kasy i leży. Coś z tego zostanie, jasne. Ale to może być 10, 20 może 30 proc. Na pewno nie 80 proc. Poprzedni zarząd PZPN, z panem w randze wiceprezesa, zrobił wszystko, żeby obecnemu szefowi kadry pomóc w osiągnięciu jak najlepszych wyników? - Wydaje mi się, że tak. Zadaniem związku jest modelowe zorganizowanie wszystkiego wokół drużyny narodowej. Skoro Waldemar Fornalik, Adam Nawałka, Jerzy Brzęczek i teraz Paulo Sousa twierdzą zgodnie, że w polskiej federacji wszystko jest poukładane po światowemu, no to chyba trudno im nie wierzyć. Zresztą, dzisiaj to standard. Nie słyszałem o kłopotach organizacyjnych spowodowanych zaniedbaniem ze strony PZPN. Na końcu zawsze na murawę wybiegają zawodnicy i to oni dbają o finalny efekt naszych starań. My jesteśmy po to, żeby przygotować im grunt, natomiast potem ktoś ten grunt musi dobrze zaorać - jeśli chcemy zebrać plony. Zmierzam do tego, czy to prawda, że nie chcieliście w drużynie narodowej Matty’ego Casha? Zawodnik opowiedział o tym w niedawnym wywiadzie dla "Guardiana". Oznajmił wprost, że prezes Boniek nie chciał go słuchać... - Niech Matty Cash zacznie grać w piłkę dla polskiej reprezentacji i niech wygra nam mecz z Węgrami. Tego go mu serdecznie życzę. Mówimy o zawodniku, który 3-4 lata temu dopiero zaczynał grać w piłkę na przyzwoitym poziomie i nie miał polskiego paszportu. Nie był wtedy Polakiem. Ostatnio przez 24 godziny słyszę w radiu "Matty to, Matty tamto". Bereszyński już się nie liczy, mówią, że już nie będzie grał. Jóźwiak? Też od razu do odstrzału. Bo teraz mamy w kadrze rodzynka z Anglii. To takie typowo nasze polskie. Nowy program zaraz po końcowym gwizdku spotkań Polaków. Interia Sport - Gramy Dalej!Cash nie dołączył do kadry po to, żeby pełnić rolę dublera. - Spokojnie. Niech do tej kadry wejdzie, niech się pokaże. Niech przestanie na razie mówić, bo za dużo mówi. Nie podoba mi się to, że za dużo mówi. To dzisiaj naprawdę dobry piłkarz. Niech zacznie grać w tej reprezentacji. Twierdzi, że nie miałby takiej okazji, gdyby nie zmiana władz w krajowej federacji. Nowa ekipa zapaliła mu zielone światło - szybko i sprawnie. - Nie słyszałem wcześniej takiego tematu. Nie słyszałem nazwiska Cash do 18 sierpnia tego roku (dzień wyborów szefa PZPN - przyp. red.). Matty mówi, że było inaczej? A jaki ma na to dowód? Miesiąc temu nie był Polakiem, więc wcześniej nie mieliśmy o czym rozmawiać. Niech teraz potwierdzi, że jest bardzo dobrym piłkarzem, ale niech nie wychodzi "z gara" przy każdej okazji. No sorry. Liczymy na to, że stanie się kluczowym graczem w zespole Sousy. Pytanie tylko, czy uniesie ciężar oczekiwań już w marcu - kiedy nie będzie miejsca i czasu na nietrafione wybory... - To chłopak, który gra w Premier League, czyli w lidze o światowej renomie. Oczywiście, że może stać się jednym z kluczowym zawodników reprezentacji. Pytanie - kiedy. Fakt, że nie jest takim "prawdziwym" Polakiem, przepraszam za wyrażenie, nie ma żadnego znaczenia. To, że mówi cztery słowa po polsku, też nie gra roli. Bo w naszej kadrze mówi się po angielsku, po włosku, po hiszpańsku i jeszcze pewnie w dwóch innych językach. O problemach Casha z komunikacją nie może być więc mowy. Przeciwko Węgrom powinien zagrać dłużej niż w meczu z Andorą. Musi złapać pewne mechanizmy. Kwestia boiskowej adaptacji w konkretnej konfiguracji kadrowej będzie dla niego bardzo istotna. Tym bardziej, jeżeli już w marcu ma być ważną postacią wyjściowej jedenastki. Do wiosny doczekamy się być może finału zupełnie innej sprawy - chodzi o znaleziony w siedzibie związku podsłuch. Policja analizuje nadal nagrania z monitoringu i bada odciski palców. Powinniśmy się spodziewać sensacyjnego ciągu dalszego tej historii? - Nie wiem. Nie znam faktów. Nie dopytuję się, bo nie mnie dotyczy ta sprawa. Tylko trochę dla mnie to dziwne, że tego typu informacje tak szybko wychodzą do mediów. Myśli pan, że komuś na tym zależało? Bardziej interesuje nas, kto i co mógł zyskać na pozyskaniu wiedzy, o czym się rozmawia w gabinecie nowego sternika PZPN. - O, wie pan, tutaj lista nazwisk może być bardzo długa. Tylko proszę mnie nie pytać o jej skład. Nie zmienia to faktu, że tak szybkie nagłośnienie sprawy jest dla mnie niezrozumiałe, ale mówię - nie znam się, nie jestem specjalistą w tym zakresie. Jestem tylko i wyłącznie osobą, która kiedyś w tym samym gmachu ileś razy przebywała. I która zamierza tam bywać częściej? W środowisku panuje opinia, że przeczeka pan spokojnie cztery lata i zaatakuje fotel szefa PZPN w kolejnych wyborach - z silniejszym zapleczem i bogatszy o potknięcia z tegorocznej kampanii... - Dużo się nauczyłem dzięki tej kampanii. Uczestniczyłem wcześniej w wyborach władz PZPN trzykrotnie, ale nie jako kandydat na prezesa. To było dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. Przegrałem. Czy spróbuję jeszcze raz? Zobaczymy. Zdaję sobie sprawę z popełnionych błędów. Moje życie to nieustanna nauka na błędach, które popełniałem i nadal popełniam. Mam tylko nadzieję, że wnioski, które z tego wyciągam, są właściwe. Wierzy pan, że zaprocentują w stosownym czasie? - Powiem panu tak - mam co robić w życiu. Oczywiście miłość do futbolu jest i zawsze będzie. Miałem już takie momenty, że wchodziłem do piłki, potem z niej wychodziłem i znowu wracałem. Dzisiaj Koźmiński nie żyje z piłki, bo istnieje też życie bez niej. Nie ukrywam natomiast, że ona cały czas jest dla mnie narkotykiem. I nie wybieram się w najbliższym czasie na odwyk. Rozmawiał Łukasz Żurek Kwestionariusz - zobacz najnowsze wywiady w cyklu Interii