Kilka dni temu zdarzyła się nie lada gratka - do publicznej wiadomości podano treść prywatnego maila pewnego dyplomaty. A że maila wysłano z Warszawy, zrobiło się o nim głośno także i u nas... Od niedzielnego poranka niemal w każdym medium (i tak miało być przez dwa kolejne dni!) musiałem wysłuchiwać, jak to Charles Crawford nie lubi Polaków, kpi z budżetowego ruchu oporu, jaki udało się zawiązać premierowi Marcinkiewiczowi, wciągając w to nawet Francję i ogólnie z różnych słabości umiłowanych przez wszystkich brukselskich urzędników, co to chętnie dają, byle nie ze swego. Ponadto, zaraz po porannej mszy dowiedziałem się najgorszego: Crawford nie lubi Polaków, a swoją urzędową korespondencję wypełnia szyderstwami podlanymi najgorszym angielskim sosem. Nie zdziwiłem się, kiedy w poniedziałek poinformowano, że Ekscelencja Ambasador Jej Królewskiej Mości dostanie zaproszenie na five o'clock do polskiego MSZ, pewnie celem wymiany opinii na temat wpływu i znaczenia poczucia humoru w polityce oraz po to, żeby pogadać o dzielących nasze kraje różnicach w jego odbiorze. Rzecz ciekawa, koledzy "po piórze, kamerze i mikrofonie" dokonali swoistego rozbioru na czynniki pierwsze nie tylko każdego ze zdań, jakie napisał sir Crawford, ale dodatkowo postarali się wyjaśnić "widzom, słuchaczom i czytaczom", co też brytyjski dyplomata miał na myśli. Tymczasem wystarczyło zajrzeć na internetowe strony Sunday Times'a albo poczekać do poniedziałkowego wydania polskich dzienników, żeby się przekonać, że nie taki ten brytyjski diabeł straszny, a i jego poczucie humory wcale nie jest abstrakcyjne. Zasadniczo w owym najsłynniejszym w ostatnich dniach mailu nie ma niczego, z czym średnio zorientowany w polityce człowiek miałby się nie zgodzić: porównanie skutków wspólnej polityki rolnej UE z komunizmem, które sprowadza się do wzbogacania bogatych francuskich farmerów i windowania cen na produkty rolne jest przecież czasem wręcz uzasadnione, bo przywodzi na myśl niektóre rozwiązania bliźniaczo podobne do metod znanych z minionych czasów. Kolejna oczywistość to fakt otwarcia dla Polaków rynku pracy, co dało szczęście nie tylko ponad 200-tysięcznej rzeszy rodaków legalnie pracujących nad Tamizą, ale i (a tego akurat ambasador nie powiedział) spory dopływ podatkowej gotówki do brytyjskiego skarbca. Sprawa, czy ktoś z polskich oficjeli lub mediów dziękował za to, jest mniej ważna - ostatecznie robią to czynem, a nie słowem, kolejni Polacy wyjeżdżający do pracy na Wyspy. I tak można mnożyć argumenty zawarte w ujawnionym mailu brytyjskiego dyplomaty. Tylko po co? Cała sprawa powinna trwać, w moim przekonaniu, co najwyżej do niedzielnego południa (wiadomo, ciężko o tej porze o newsy), a potem ustąpić miejsca poważniejszym tematom. Została zaś "rozpisana na głosy" i komentowana od Warszawy przez Brukselę aż po Londyn. Mail miał ponoć stać się środkiem nacisku na dyplomatów w celu szybkiego przyjęcia brytyjskich propozycji, które są - jak wiemy - skromniejsze niż zapowiadane wcześniej dotacje na rozwój i infrastrukturę. Trudno jednak autorowi nie oddać honoru - wręcz trzeba zauważyć, że Crawford nie ograniczył się tylko do żartobliwych opinii na temat unijnej biurokracji czy niektórych mężów stanu. Celną wydaje się uwaga doświadczonego dyplomaty o marnotrawstwie środków na "rozdętą unijną biurokrację, zajmującą się wydawaniem pieniędzy". Dość otwarte stwierdzenie, że spora część idzie na "na koszty transakcji, lokalną i brukselską korupcję, koszty ogólne i inne bzdury", zasługuje wręcz na poważną debatę, a nie kwitowanie wszystkiego humorystycznymi skłonnościami autora maila. To, czego w całej debacie zabrakło, to właśnie rzeczowej dyskusji o przyczynach różnych niekorzystnych zjawisk, które blokują rozwój zarówno nowych jak i starych krajów Unii. Zamiast tego wszyscy ponarzekali na angielskie poczucie humoru, którego na Kontynencie nikt nie rozumie, mimochodem jedynie zwracając uwagę na fakt, że mail gdzieś "przeciekł" do prasy. Może chodziło o skierowanie debaty budżetowej także na inne tematy? Może właściwym celem owej "tajnej" korespondencji miało być zwrócenie uwagi na inne bolączki Unii, o których na salonach trudno się rozmawia? Tego pewnie się już nie dowiemy. Ambasador milczy jak zaklęty. Tym zaś, którzy na ambasadorach Crawford'a dziś narzekają lub wręcz poczuli się dotknięci jego mailem, przypominam, że cudzych listów (także tych elektronicznych) nie należy czytać. Jak widać, po lekturze dostaje się czasem nie tylko rumieńców na twarzy, ale i nadmiernego bólu głowy. Ks. Kazimierz Sowa