Kanceliści Pana Prezydenta już obliczają, ile szkodliwych gazów cieplarnianych wyemituje nad Europą samolot premiera Tuska. A prezydent, proszę, ekologicznie, szybowcem cichutko wyląduje sobie, tłum fotografów zrobi mu zdjęcia w kasku i szykownym szafliczku pożyczonym od ministra Kamińskiego. Ponieważ Polakom ekologia raczej zwisa, w wersji krajowej policzy się, ile kosztował lot premiera, i że każdy bezrobotny mógłby dostać piękną kajzerkę do zasiłku, gdyby Tusk siedział w domu zamiast latać samolotem. W wersji hardcorowej przewidywano lot prezydenta lotnią z Warszawy do Brukseli. Co w końcu nie byłoby trudne, bo w ciągu ostatnich dni zbudowaliśmy nad Wisłą Himalaje obciachu. Skądinąd podobnie jak na prawdziwym Mount Evereście w tych Himalajach jest całkiem tłoczno. Pamiętam, jak lat temu kilkanaście, każde spotkanie z władzami Węgier powodowało u partnerów ciężki ból głowy. Jechał premier Antall, a służby dyplomatyczne Polski czy kogokolwiek innego były zasypywane kwitami z kancelarii ówczesnego prezydenta, że czyni to nielegalnie, bo w istocie to prezydent jako głowa państwa powinien delegacji przewodniczyć. Budziło to rzecz jasna pusty śmiech i gesty politowania. Ale też i ból głowy, co zrobić, żeby nie urazić węgierskich partnerów. Podobnie bywało w czasach francuskiej kohabitacji - zwłaszcza wtedy, gdy prezydentem był Francis Mittereand, a premierem Jacques Chirac. W tej chwili wojny kompetencyjne toczą się w Finlandii, która też wysyła delegacje z dwoma przewodniczącymi. Mimo wszystko jednak styl naszego sporu jest żenujący. Zwłaszcza, że konstytucja jest w tej materii całkowicie jasna. "Politykę zagraniczną prowadzi Rada Ministrów". Koniec. Kropka. Więcej, nawet na prezydenta jest nałożone dodatkowe ograniczenie w postaci zapisu mówiącego, że w dziedzinie spraw zagranicznych "współdziała z premierem i właściwym ministrem". Trudno o jaśniejsze zapisy i ci dziennikarze, którzy twierdzą, ze są tu jakieś wątpliwości, są albo niedoukami, albo mają złą wolę. Wiem co mówię, bo będąc młodym ministrem... Kiedy w czasie rządów premiera Buzka szykowaliśmy wyjazd na szczyt NATO w Waszyngtonie, doszło do bardzo podobnego sporu. Aleksander Kwaśniewski ogłosił, że zamierza jechać na szczyt, podczas którego oficjalnie przyjmowano nas do NATO. Chodziło rzecz jasna o propagandówę, ale zamówiłem wtedy ekspertyzy prawne wskazujące, że to premier powinien przewodniczyć delegacji. I mieliśmy na Radzie Ministrów przyjąć stosowną uchwałę, że premier przewodniczy delegacji. Śp. Profesor Geremek przekonał wówczas premiera, że nie ma co iść na udry z prezydentem, że jest to jednorazowa szczególna sytuacja, załatwił, że jako jedyna delegacja mieliśmy na posiedzeniu plenarnym dwa przemówienia. No i mleko się wylało. Premier Buzek wrócił z Waszyngtonu wściekły, bo wszędzie pałętał się w cieniu Kwaśniewskiego. A prezydent powołując się na ten precedens zawłaszczył reprezentowanie Polski na szczytach Sojuszu. Lech Kaczyński zjadł ciastko natowskie przygotowane przez Kwaśniewskiego bez mrugnięcia okiem i spokojnie zabrał się do dania głównego, jakim jest reprezentowanie Polski w Unii Europejskiej. Już wcześniej dogadał się z bratem, że to on prowadzi politykę zagraniczną. I teraz powołując się na precedensy z czasów rządów PiS żąda dla siebie specjalnych uprawnień w polityce zagranicznej. Kanceliści prezydenccy spokojnie wywodzą, że skoro prezydent jest głową państwa, to ma naturalne prawo do reprezentowania Polski wszędzie, gdzie zechce. Jeśli doktryna ministra Kownackiego się spopularyzuje, może przynieść wielkie oszczędności w skali światowej. Królowa Elżbieta na przykład może na szczytach NATO reprezentować od razu Wielką Brytanię i Kanadę, bo jest głową obu państw. Jakie oszczędności na samolotach. Ile gazów cieplarnianych mniej wyemitują odrzutowce w lotach atlantyckich. A przecież można iść dalej. Niech sobie Australijczycy siedzą z kangurami dziobakami. Królowa Elżbieta będzie ich reprezentowała jako głowa państwa... Żarty na bok. Współczesna polityka, jak starałem się powiedzieć przed tygodniem, to załatwianie bardzo konkretnych interesów: budowy tak zwanej infrastruktury, stóp procentowych, handlu itd. To wszystko są kompetencje rządów. Nawet jeżeli z uprzejmości nasi partnerzy zagraniczni siadają do rozmów z prezydentem, czy jego ministrami, to uważają to za stratę czasu - bo i tak muszą to samo jeszcze raz omówić z rządem. Jeżeli prezydent Kaczyński poleci do Brukseli szybowcem to przynajmniej byłby to sensowny gest PR. Tupanie, pod hasłem "ja tu rządzę", jest tylko marnej jakości kampanią wyborczą. Jerzy Marek Nowakowski